Karol Wojtyła wyniósł z domu solidne podstawy życia duchowego. Systematyczne przystępowanie do sakramentów świętych, chodzenie do stałego spowiednika, uczestniczenie w nabożeństwach i osobista modlitwa, kultura religijna i zainteresowanie sprawami wiary – były dla niego naturalne. Od Jana Tyranowskiego, którego proces beatyfikacyjny trwa, nauczył się świadomego kształtowania swojej osobowości zgodnie z wiarą, tak zwanej pracy nad sobą, i dowiedział się, na czym polega mistyczna więź z Bogiem.
Pan Bóg najwidoczniej dopełnił to, czego człowiek sam osiągnąć nie może, bo świadectwa o długim czasie spędzanym przez Karola Wojtyłę na modlitwie oraz siła, z jaką później mówił o wierze, pozwalają nam się domyślać, że jego doświadczenie Boga stało się już wtedy intensywne i bezpośrednie. Ślady przeżyć z tego okresu znajdują się w debiutanckim arkuszu wierszy wydanych anonimowo przez Wojtyłę w roku 1946. Jeden z nich nosi tytuł: Wybrzeża pełne ciszy. Tęsknota za nimi była tak silna, że już jako kleryk rozważał wybranie powołania kontemplacyjnego i wstąpienie do karmelitów przed czym powstrzymała go trzeźwa uwaga arcybiskupa Sapiehy.
Jednak – jak sam wyznał André Frossardowi – Pan Bóg nie zakomunikował mu powołania w nadzwyczajny sposób. Fakt ten „ujawnił się” stopniowo w świadomości Wojtyły i gdy dobrze zapowiadający się aktor, osiągnął wystarczającą pewność, podjął decyzję. W jego życiu zrealizowała się prawda bardziej ogólna: nie liczy się decyzja sama w sobie, ale dopiero wzięta razem z jej motywacjami. Pan Bóg może przekonać człowieka o powołaniu na wiele sposobów, jednak o dalszym życiu rozstrzyga to, czy człowiek przeżywa Boże działanie z głęboką i praktykowaną wiarą.
Wybrałem większą wolność
Oczywiście, nie obyło się bez rozterek. Chociaż we wspomnieniach przyjaciół został człowiekiem czującym się dobrze w towarzystwie dziewczyn, jego pierwszą miłością była „wielka Pani”, czyli poezja. Poezja oznaczała dla uzdolnionego gimnazjalisty, a później dla zapalonego studenta: przywiązanie do krajobrazu Beskidów, pierwsze doświadczenia na amatorskiej, a później na profesjonalnej scenie, grono przyjaciół, wejście w magiczną krainę języka i literatury, radość z pisania własnych utworów...
Układało się to w logiczną drogę życia z widokami na przyszłość. Początkowa decyzja o studiach polonistycznych była równoznaczna z wkroczeniem na ten szlak. Chociaż bliżsi i dalsi znajomi widzieli w jego zachowaniu – bardziej poważnym niż rówieśników – oznaki powołania do kapłaństwa, sam zainteresowany ich nie dostrzegał.
Decyzja o pójściu do seminarium oznaczała radykalne zerwanie z tym życiem, które dopiero się zaczęło. Zerwanie, które musiało oznaczać stratę. Dlatego Wojtyła potrzebował rady kogoś, kto miał za sobą podobne doświadczenia, kto stał się przekonującym świadkiem Chrystusa za cenę zmarnowania talentu. Takim człowiekim był zmarły w Krakowie trzydzieści lat wcześniej Adam Chmielowski – brat Albert.
Rozpoznawaniu powołania przez Wojtyłę towarzyszyły przymiarki do napisania sztuki o życiu Brata naszego Boga. Nie przedstawił swojego bohatera po prostu jako Bożego człowieka, który poświęcił się służbie biednym, ale starał się powiedzieć coś bardziej skomplikowanego. Oto w świecie, w którym tak wiele jest niesprawiedliwości i słusznego gniewu, egoizmu i działania złego ducha, Pan Bóg potrzebuje ludzi, którzy zdecydują się zostawić wszystko, żeby żyć dla innych. Którzy w ten sposób odnajdą samych siebie i będą żyli dla Niego.
W cztery lata po święceniach, wikary w parafii św. Floriana w Krakowie pisał ostatnie zdanie dramatu: „Wiem jednak na pewno, że wybrałem większą wolność”. Być może traktował je wciąż jak życzenie a nie przekonanie, ale dziś wiemy, że dalszym życiem wypełnił wyznanie głównego bohatera. Jego wolność polegała na byciu dla innych. Dzięki niej umiał wczuć się w sytuację człowieka prześladowanego, biednego, przeciwnika w dyskusji, a nawet – wroga. Dzięki niej pisał wiersze i dramaty, przemierzył świat jako papież. Dzięki niej uczynił Kościół świadkiem wiary dla pokolenia przełomu tysiącleci. Dzięki niej pozostał wiernym przyjacielem ludzi, którym towarzyszył w ludzkim i chrześcijańskim rozwoju. Dzięki niej został świętym.
Mateusz Pindelski SP