logo
Czwartek, 28 marca 2024 r.
imieniny:
Anieli, Kasrota, Soni, Guntrama, Aleksandra, Jana – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Ela Konderak
Czy Ewangelie mówią prawdę o Jezusie?
List
 


O wiarygodności ewangelii z ks. Tomaszem Węcławskim dziekanem Wydziału Teologicznego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu rozmawia Ela Konderak

 

Historycy zakwestionowali już chyba wszystko z tego, co zostało opisane w Ewangeliach. Chrześcijanin może czuć się trochę zagubiony...

 

Wyjaśnijmy najpierw samo słowo „zakwestionowali”. Ono jest uprawnione wtedy, kiedy czytamy Ewangelie tak, jakby to były precyzyjne reportaże z wydarzeń lub protokoły napisane przez sprawozdawcę sądowego, który jest zobowiązany notować wszystko, co się zdarzyło, dokładnie tak, jak się zdarzyło i zapisać wszystkie słowa, które zostały wypowiedziane dokładnie tak, jak zostały wypowiedziane. Ale przecież nawet mało przygotowany czytelnik zauważy, że Ewangelie nie są sprawozdaniami sądowymi. Owo „zakwestionowanie” dotyczy więc nieporozumienia, które polegało na tym, że próbowano potraktować Ewangelie i inne teksty Nowego Testamentu w ich aspekcie historycznym jak reportaże lub protokoły sądowe.


To nie znaczy, że Ewangelie nie dają nam dostępu do wiedzy o wydarzeniach historycznych związanych z życiem, śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa. Dają nam taki dostęp. To są bardzo dobre źródła z punktu widzenia historyka, pod warunkiem, że wie, jak z nich korzystać.

 

A jak z nich korzystać?

 

Trzeba pamiętać, że to są teksty, które powstały w długim doświadczeniu wiary i przekazu wiary. Ich obecne redakcje pochodzą z końca pierwszego stulecia. Wśród egzegetów toczy się dyskusja o tym, która Ewangelia kiedy została ostatecznie zredagowana, ale można przyjąć, że najstarszy z tych tekstów, tzn. Ewangelia Marka, pochodzi z końca lat siedemdziesiątych. Są tacy, którzy twierdzą, że w tym samym czasie została zredagowana również Ewangelia Jana, inni przesuwają jej redakcję dopiero na początek drugiego wieku. W każdym razie wszystkie te teksty powstały gdzieś między rokiem siedemdziesiątym a początkiem drugiego wieku. Czyli co najmniej czterdzieści lat po wydarzeniach, które opisują. Zatem pomiędzy wydarzeniami a tekstami jest czas żywego przekazu. Jest to doświadczenie głoszonego Słowa, przeżyć, pamięci o Jezusie, konieczności odniesienia się do Niego jako Żyjącego. To wszystko musiało zostawić ślady w zapisie, który mamy dzisiaj w rękach. Dlatego musimy ten zapis traktować jako zapis tego właśnie żywego doświadczenia, a nie jako relację bezpośredniego świadka z miejsca wydarzeń.

 

Jednak to napisali bezpośredni świadkowie. Czy umiłowany uczeń Jan nie mógł po latach zapisać wszystkiego dokładnie tak jak widział?

 

Możemy teraz pójść w dwóch kierunkach. Z jednej strony ukazując, że sprawa autorstwa to jest dość złożony proces i, mimo że Ewangelie mają przypisanych autorów, to za tymi tekstami stoi o wiele więcej chrześcijan pierwszych dziesięcioleci niż ten jeden, którego imię nadaje apostolski autorytet tekstowi. Możemy też prześledzić obecne w Nowym Testamencie „tradycje imienne” - zobaczyć, jaki wpływ na ujęcie świadectwa o Jezusie miały osobowości ich Autorów.

 

Jeśli jest tak jak Ksiądz mówi, to odkrycie tego jak było naprawdę, może być bardzo trudne.

 

Ważne jest znalezienie narzędzi, które pozwolą nam czytać historię każdego z tych tekstów. Na przykład jak to się stało, że Jan zwrócił uwagę szczególnie na to czy na tamto, dlaczego konstrukcja jego Ewangelii jest właśnie taka? Do kogo pisał, z kim rozmawiał o tym co się wydarzyło? Dlaczego kładł nacisk na to, że było o wiele więcej wydarzeń związanych z Jezusem, ale zapisano tylko tyle, bo to wystarczy „żebyście wierzyli”? Dlaczego Marek inaczej skonstruował swoją Ewangelię, dla jakiego środowiska pisał? Jak to było z powstaniem Ewangelii Mateusza: powszechna opinia mówi, że pierwsza wersja tej Ewangelii była zapisana w języku aramejskim. Tego tekstu nie mamy, mamy tekst grecki, który jest późniejszą redakcją.


A MOŻE LEPIEJ NIE BADAĆ TAK DOKŁADNIE?

 

Trudno od każdego chrześcijanina wymagać, żeby przeprowadzał tak skomplikowane analizy.

 

To prawda. Bibliści i historycy ewangelii poświęcają takim badaniom długie dziesięciolecia. Czasem, chcąc trochę postraszyć studentów, kiedy mówię na wykładach o dziejach teologii Nowego Testamentu, pokazuję im jako przykład jedną tylko książkę: „Dzieje teologii Nowego Testamentu” napisaną przez pewnego egzegetę niemieckiego - 700 stron drobnym maczkiem.


To jest rzeczywiście wielka praca, ale każdy może z tej pracy skorzystać. W popularnych wydaniach są przypisy, wstępy, przybliżenia. Poza tym można nauczyć się zauważać pewne proste fakty.

 

Jeśli uświadomimy sobie, że w Ewangeliach, przez ten wielki most dwudziestu stuleci, przemawia nie tylko Jezus, ale także ci, którzy byli bezpośrednimi świadkami, przemawiają do tych, którzy przyszli po nich, to znajdziemy w tekście ślady pytań, wątpliwości i rozwiązań tamtych ludzi, tamtych świadków.

 

Przykłady: „Dlaczego jadasz z celnikami i grzesznikami?” Te słowa odnoszą się do pewnego faktu z życia Jezusa i żaden historyk nie ma wątpliwości, że chodzi o fakt. Bo jest pewna cecha opowiadań hagiograficznych, o której warto pamiętać. Opowiadania hagiograficzne z reguły nie mówią o bohaterach rzeczy, które musiałyby budzić wątpliwości. A ten szczegół budzi wątpliwości. Jezus rzeczywiście zadaje się z ludźmi, z którymi „porządny” człowiek się nie zadaje. Zapisano to, bo stanowiło to trudność dla tych, którzy byli świadkami takiego zachowania i tych, którzy to zapisali. Jezus odpowiada (to także zapisano): „Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem do sprawiedliwych, ale przyszedłem uwalniać grzeszników”. Proszę zwrócić uwagę, że ja powiedziałem to teraz trochę inaczej niż jest w tekście. Czy nie powiedziałem prawdy? Powiedziałem prawdę. Ale powiedziałem ją tak, jak zapamiętałem. W taki sposób w przekazie powstają pewne różnice, które wskazują, że to jest żywy przekaz. Nie ma tu zafałszowania, jest pewna swoboda w przekazie.

 

A czy na podstawie Ewangelii możemy odpowiedzieć na takie proste pytania: jak było z narodzeniem, z cudami, ze zmartwychwstaniem?

 

Możemy odpowiedzieć, oczywiście. Może nie na wszystkie tak precyzyjnie, jakbyśmy chcieli. Np. pytanie o datę narodzin Jezusa pozostaje wciąż kwestią otwartą. Przyjęliśmy rachubę czasu, którą wyznaczył pewien mnich w V wieku, myląc się niestety i teraz możemy tylko hipotetycznie odtwarzać datę narodzin Jezusa. Najbardziej prawdopodobne jest, że Chrystus narodził się cztery lata wcześniej niż dotąd przyjmowaliśmy, ale niektórzy mówią o pięciu i o siedmiu latach. Z całą pewnością natomiast możemy powiedzieć co było zewnętrzną przyczyną śmierci Jezusa. Mianowicie został uznany za bluźniercę i jako taki został skazany najpierw przez swoich rodaków, a potem przez władzę rzymską.

 

Możemy również odkryć prawdziwość wielu drobnych szczegółów. Np. uważny czytelnik dostrzeże coś dziwnego w słowach Jezusa o Janie Chrzcicielu: „Coście wyszli oglądać na pustynię? Trzcinę chwiejącą się na wietrze?” Kto rozsądny wychodzi na pustynię, żeby znaleźć trzcinę? Pustynia jest ostatnim miejscem, w którym można znaleźć trzcinę. Jezus musi mówić o czymś, czego my nie wiemy. Pomocą okazały się badania archeologiczne, które pokazały, że Herod, który przestrzegał zakazu przedstawienia wizerunków osób, kazał wybić monetę, na której umieszczono trzcinę znad Morza Martwego. A równocześnie wiemy, że był człowiekiem, który w sensie politycznym skłaniał się raz w jedną, raz w drugą stronę. Trzcina, która znalazła się na jego monetach, stała się jego złośliwym przydomkiem. Jezus za chwilę dodaje: „Takiego, który nosi miękkie szaty? Tacy są w pałacach królewskich”. Już wyraźnie mówi o Herodzie.

 

Przyzwyczailiśmy się do różnych rzeczy zewnętrznych. Niepokoją nas szczegóły. Np. przykładamy wagę do tego, ile miał lat, kiedy umarł. Jeśli ktoś umiera w wieku 33 lat, to jest to dla nas prawie dowód świętości. A Jezus umarł niekoniecznie mając 33 lata...

 

Św. Łukasz mówi, że miał około trzydziestu lat, kiedy rozpoczął nauczanie. Nie pomaga nam więc za bardzo.
Spróbujmy wyłowić z tego pewną wartość. Jest faktem, że tradycja chrześcijańska przyzwyczaiła się do tych 33 lat. I ja jestem gotów powiedzieć, że Chrystus miał naprawdę 33 lata w chwili śmierci, chociaż nie jestem w stanie tego sprawdzić. Być może w rzeczywistości miał 32 lub 34 lata. Współczesna egzegeza mówi jednak, że historia czytania tekstu jest też częścią tego tekstu. Czyli to, że nauczyliśmy się myśleć o Jezusie jako o tym, który został ukrzyżowany w wieku 33 lat, jest ważne i również należy do historii, do naszej wiary. Dlatego dla mnie Jezus jest człowiekiem, który umarł w wieku 33 lat. Nie mam najmniejszej trudności żeby powiedzieć: wierzę, że tak było.

 

Jeśli tradycja czytania Ewangelii jest częścią Ewangelii, to zastanawiam się, czy my dziś znamy na pewno tego samego Jezusa, którego znali Apostołowie?

 

W pewnym sensie znamy innego Jezusa. Wydawać by się mogło, że jesteśmy w gorszej sytuacji niż oni, bo różne rzeczy mogły się ponakładać na przekaz i teraz mogą nam zasłaniać prawdziwego Jezusa. Ale Apostołowie nie wiedzieli wielu rzeczy, które pojawiły się dopiero w tradycji. My mamy za sobą nie tylko doświadczenie kilkunastu czy kilkudziesięciu lat, którym oni dysponowali, ale mamy doświadczenie dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa. W tym sensie jesteśmy w lepszej sytuacji od nich.


Oczywiście, to nie jest tak, że wszystko co kiedykolwiek powiedzieli mniej lub bardziej mądrzy chrześcijanie czytając Ewangelię, staje się prawdą dokładnie w taki sam sposób, w jaki prawdziwa jest Ewangelia jako źródło i punkt wyjścia.

 

Chcę podkreślić, że to, iż się zastanawiamy, stawiamy pytania, że są ludzie, którzy poświęcają całe życie, żeby wszystko przebadać, oddzielić ziarno od plew, pewne zniekształcenia od tego co naprawdę zgadza się z tajemnicą Jezusa, ma również wartość.

 

Czy takie badania mogą osłabić czyjąś wiarę?

 

Jeżeli czyjaś wiara opiera się na przywiązaniu do jakiejś nie do końca przemyślanej interpretacji Ewangelii i ktoś tę interpretację zakwestionuje, to może się człowiekowi wydawać, że jego wiara została zakwestionowana. Przypominam sobie taki moment z okresu moich studiów teologicznych w seminarium, kiedy na jednym z wykładów profesor mówiąc o pewnym wydarzeniu w Ewangelii, którego egzegeza nie traktuje jako ściśle historycznego, ale jako pewne symboliczne ujęcie prawdy o Jezusie, powiedział: „No, księża to jeszcze w to wierzą”. Myśmy wierzyli jak najbardziej i wydawało nam się przykre i zaskakujące, że profesor teologii kwestionuje naszą wiarę. Potem nam pokazał, jak można na ten tekst spojrzeć i zrozumieliśmy, że ten tekst jest silniejszym apelem do naszej wiary niż mogliśmy sądzić.


Ale rzeczywiście może powstać taka trudność i ona rzeczywiście powstała na dużą skalę w szczytowym momencie rozwoju tych badań, kiedy jeszcze nie rozwinęła się refleksja scalająca i porządkująca wszystko. Żeby to zobrazować przytaczam czasem studentom fragment książeczki Brandstaettera pt.: „Inne kwiatki św. Franciszka z Asyżu”. Są w niej różne anegdoty zarówno z czasów św. Franciszka, jak i z naszych czasów. Między innymi taka, w której Brandstaetter opisuje swoje spotkanie z dziekanem pewnego wydziału teologicznego na Zachodzie, który miał do niego powiedzieć: „Profesor X jest wybitnym znawcą Nowego Testamentu i chętnie bym go zaprosił, żeby pracował u nas, ale ma jedną wadę. Brandstaetter pyta: Jaką? Odpowiedzieć: Wierzy w Zmartwychwstanie”.


Takie rzeczy się zdarzały, ale myślę, że dziś rozsądny teolog tak by nie powiedział.

 

CO SIĘ ZDARZYŁO PO ŚMIERCI JEZUSA?

 

A jak to było naprawdę ze Zmartwychwstaniem?

 

Rozumiem, że w tej perspektywie w jakiej rozmawiamy chodzi o przebieg wydarzeń historycznych. Mogę powiedzieć, jak ja to rozumiem na podstawie mojego rozeznania w badaniach. Ale zaznaczę od razu, że moje zdanie nie jest podzielane przez większość egzegetów, choć jest bliższe temu, co większość ludzi sądzi o tych wydarzeniach.

 

Otóż mamy w Ewangeliach dwa rodzaje przekazów o tym, co się stało z Jezusem pogrzebanym: opowiadania o kobietach, które przyszły i nie znalazły Jego ciała w grobie i opowiadania o ukazywaniu się Jezusa Zmartwychwstałego. Jedne i drugie w obecnej postaci powstały w kilkadziesiąt lat po wydarzeniach, mniej więcej wtedy, kiedy powstawały redakcje Ewangelii. Zacznijmy od tych opowiadań o pustym grobie. Każdy z ewangelistów opowiada tę historię trochę inaczej i gdyby się za to zabrał sędzia śledczy, być może by powiedział: „To są mało wiarygodni świadkowie. Jeden mówi o aniele, który otworzył grób (Mateusz), drugi mówi o dwóch mężach, którzy tam byli (Łukasz), trzeci, że tam był jeden młodzieniec siedzący w grobie (Marek). Maria Magdalena występuje tylko pojedynczo, nie ma innych kobiet, nie widzi żadnych mężów, anioła czy młodzieńca, ale samego Jezusa i do tego bierze Go za ogrodnika”. Wygląda to rzeczywiście na niedokładne i mało wiarygodne.

 

Ale są pewne elementy, które się powtarzają. Np. za każdym razem jest mowa o kobietach, które są pierwsze przy grobie. To jest bardzo ważne z punktu widzenia rekonstrukcji wydarzeń, bo trzeba pamiętać, że kobiety w tym czasie nie mogły być legalnymi świadkami. Fakt stwierdzony przez kobiety domagał się potwierdzenia przez bardziej wiarygodne osoby, jeśli miał być akceptowany w środowisku męskim.


Zwróćmy uwagę na to, że Marek pisze: „Ale nikomu nie powiedziały, bo się bały”. Łukasz umieszcza przy grobie dwóch mężów, którzy zaświadczają co się stało, a o kobietach dwukrotnie mówi, że nie dano im wiary: raz po tym jak się znalazły przy grobie i potem, w opowiadaniu o Emaus: „Były tam, owszem, powiedziały takie rzeczy, nasi poszli sprawdzili, było tak jak powiedziały, ale Jego samego nie znaleźli”. Czyli potraktowali słowa kobiet nie całkiem poważnie. Najdalej idzie Jan, który opowiadanie Marii Magdaleny każe potwierdzić dwóm męskim świadkom, czyli „drugiemu uczniowi”, w którym domyślamy się jego samego i Piotrowi. Zauważmy, że to są dwa autorytety dokładnie znane wspólnocie, autorytety, na których można się oprzeć.

 

Gdyby ktoś to opowiadanie tworzył swobodnie, tylko dla celów katechetycznych, napisałby coś innego. Nie wspominałby o kobietach, ale napisałby: „Poszli tam nasi: Piotr i Jan i wobec tego możecie spokojnie wierzyć, że grób był pusty”. Dlaczego piszą o kobietach? Bo kobiety tam były. Dla mnie jest to jeden z najważniejszych elementów rekonstrukcji wydarzeń historycznych. Jestem przekonany, że rzeczywiście, wkrótce po śmierci i pogrzebie Jezusa, kobiety stwierdziły, że Jego ciała nie ma w grobie. Z tego faktu jeszcze nic nie wynika poza tym, czego się później usiłowano domyślać. Jedni mówili: wykradli Go, inni mówili: ktoś go przeniósł, Maria Magdalena pyta: „Jeśli go przeniosłeś, to powiedz dokąd”.

 

Jak to rozumieć? Pomocą służą nam teksty wyznania wiary w Jezusa Zmartwychwstałego i świadectwa o spotkaniach z Jezusem Zmartwychwstałym, które znajdujemy w różnych miejscach w różnych warstwach historycznych Nowego Testamentu. Moje przekonanie jest takie, że znalezienie pustego grobu nie spowodowało niczego więcej niż pewien niepokój. Już wydawało się, że sprawa jest zamknięta: Jezus był, pięknie mówił, myślano, że jest Mesjaszem, ale Go zabili, pogrzebali, musimy iść do domu i zostać z naszym smutkiem.


Tymczasem, przynajmniej to musiało pozostać w kręgu uczniów po spotkaniu z kobietami i z pustym grobem, że sprawa nie jest zamknięta. Coś się stało, nie wiadomo co. Teraz coś jeszcze musiało się zdarzyć, musiały nastąpić jakieś znaki czy wydarzenia zewnętrzne, które wyrwały ten krąg ludzi z przekonania, że wytłumaczenie jest naturalne, czyli, że ktoś zabrał ciało Jezusa nie wiadomo dokąd. Musiało coś się takiego stać, że wróciło do nich przekonacie, że z Jezusem można być. I oni nam mówią o tym swoim przekonaniu, że z Jezusem można być i że jest to Jezus żyjący. Mówią znowu w tak zróżnicowany sposób, że scalić to w jakąś jedną spójną chronologicznie i topograficznie historię jest rzeczą trudną, chociaż nie ma też jakiejś wyraźnej sprzeczności między tymi opowiadaniami. Wszystkie pokazują jedno: z Jezusem można rozmawiać i to rozmawiać nie o byle czym, ale o tym, czego Bóg chciał, co zapowiedział przez swoich proroków i co się teraz wypełniło. Z Jezusem można się spotkać przy stole, przy łamaniu chleba, a także, kiedy jesteśmy razem. Z Jezusem można też zobaczyć na nowo kim my sami jesteśmy i jak należy rozumieć proroctwa Starego Testamentu.

 

Możemy Go zobaczyć, ale On nam znika z oczu. On nie jest już jednym z nas, jak był jednym z nas do swojej śmierci. Jego sposób obecności jest inny, jest tak inny, że mogę powiedzieć, że ja też widziałem Jezusa.

 

Mówię świadomie w pierwszej osobie liczby pojedynczej: ja, nie tylko tamci, widziałem Jezusa. Jestem przekonany, że moje widzenie Jezusa Zmartwychwstałego nie różni się czymś zasadniczym od widzenia tamtych pierwszych świadków. Może różni się okolicznościami, sposobem, w jaki to interpretuję, ale nie różni się czymś zasadniczym.

 

Ale oni widzieli zmysłami.

 

Moje widzenie też jest widzeniem zmysłami. Być może oni widzieli zmysłami w tym sensie w jakim my się teraz widzimy, ja tego nie wykluczam, ale wydaje mi się to mało prawdopodobne. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że oni nie widzieli Jezusa zmysłami w taki sposób, jak przed śmiercią. Nawet pewien ślad tego pozostał. Za każdym razem przy spotkaniu jest pewna chwila wahania. Nie od razu Go poznają. Coś się dzieje, przez coś trzeba przejść, żeby zrozumieć, że ten, który teraz przed nami stoi, to jest Jezus. Pomyślmy: to są ludzie, którzy widzieli go trzy dni temu, a teraz mają wątpliwości, czy to jest On? Coś jest jednak inaczej, coś się stało i to nie jest tylko sprawa zmysłów.

 

Te świadectwa mówią nam o tym, że to jest widzenie, do istoty którego należy także wiara. Inaczej mówiąc, ktoś kto nie wierzy w Zmartwychwstanie Jezusa, nie widzi Go.

 

Zwróćmy uwagę, że żadne z opowiadań nowotestamentowych nie wspomina, że widział Jezusa ktoś, kto w Niego nie uwierzył. Ten związek: uwierzyć - widzieć jest jakby w dwie strony: trzeba uwierzyć, żeby widzieć, i można wierzyć skoro się widzi. Widzenie służy wierze, wiara przeradza się w widzenie. Spróbuję to wyjaśnić na przykładzie.

 

WIDZENIE JEZUSA

 

W Poznaniu jest pan, który się pojawia podczas różnych uroczystości kościelnych i patriotycznych. Ma ze sobą model poznańskich krzyży. Jest to bardzo miły i szlachetny człowiek, którego ja osobiście znam. Kiedyś wyszedłem z kolegą po uroczystościach wyświęcania diakonów i zobaczyłem go stojącego przed kościołem. Przywitałem się z nim i poszedłem dalej. Dopiero później pomyślałem sobie, że spotkanie z nim jest dla mnie zawsze pewnym znakiem. Widząc go gotów byłbym powiedzieć: „to jest Pan”. Z pełną świadomością, że on nie jest Jezusem. Znam jego nazwisko i imię, wiem gdzie się urodził, a jednak jego obecność, ten rodzaj świadectwa chrześcijańskiego, które on daje, sprawia, że bez wahania gotów jestem powiedzieć: To jest Pan. Podobnie jak jestem gotów powiedzieć, kiedy widzę biskupa lub prezbitera w środku Zgromadzenia Eucharystycznego, też gotów jestem powiedzieć: Tu jest Pan. Powód jest za każdym razem inny. W pierwszym przypadku jest to osobiste świadectwo, w drugim przynależność do struktury Kościoła. Ale skutek jest ten sam.


Wydaje mi się, ale to jest tylko moje przypuszczenie, na które prostych dowodów nie mam, że te spotkania, o których mówią Ewangeliści, były podobnego rodzaju. Oni się znaleźli w sytuacjach, w których kogoś spotkali, coś się zdarzyło, pojawił się na ich horyzoncie pewien znak, który tak odczytali, że to jest żywy Jezus i że teraz trzeba coś zrobić: trzeba pójść głosić, trzeba łamać chleb, trzeba powiedzieć: Złota i srebra nie mam, ale daję, co mam, - w imię Jezusa: wstań.”

 

Takie spotkanie musiało być jednak czymś bardzo mocnym, żeby ich świadectwo mogło przetrwać dwa tysiące lat.

 

Jakkolwiek było - czy widzieli Jezusa, którego znali doskonale z kilku lat wspólnej wędrówki, czy widzieli kogoś, o kim wiedzieli, że to nie jest Jezus w dosłownym sensie, ale że przez niego przychodzi Jezus i przez niego każe robić to czego ich przedtem nauczył - za każdym razem jest to wezwanie. Inaczej mówiąc widzenie Jezusa nie wyczerpuje się samo w sobie. Nie chodzi tylko o to, żeby zobaczyć. Spotkanie Zmartwychwstałego zawsze kieruje ku pewnemu działaniu, ku pewnej misji. I dopiero kiedy Apostołowie to działanie podejmują, okazują się godni tego widzenia. Nie przez to, że zobaczyli, ale że podjęli misję. Zobaczenie jest tylko punktem wyjścia. W tym sensie także gdybyśmy przyjęli, że punktem wyjścia jest dosłowne widzenie, tzn. widzenie Chrystusa w ciele naznaczonym ranami, to ważniejsze jest to ku czemu zostali wezwani, ci, którzy zobaczyli. Skutkiem tego wezwania jesteśmy także my dzisiaj i to, że jesteśmy Kościołem.

 

A mistycy? A siostra Faustyna? Ona widziała Chrystusa całkiem dosłownie? Ona nie była zbyt skomplikowana, pisała co widziała.

 

Ale też kiedy jej pokazano obraz namalowany dobrze według jej widzenia, powiedziała: to nie to. Jest pewien czynnik, którego się nie da uchwycić tylko zewnętrznie - czynnik wiary i możliwego w niej spotkania. Nie jesteśmy w stanie dokładnie odtworzyć tego, co ona widziała, bo to nie jest sprawa oczu, ciała lub ducha i tylko zewnętrznej identyfikacji. Jest jeszcze coś, co wydarzyło się w jej wierze. Coś, co zaistniało między nią a Jezusem, a tego się nie da namalować.

 

Może tu tkwi przyczyna niepowodzeń, jakie kino ponosi chcąc opowiedzieć o Jezusie.

 

Myślę, że tak, chociaż są pewne środki w kinie, które mogą mówić w sposób silny, ale nie dosłowny. Są np. filmy Andrieja Tarkowskiego. Z jednego z nich pamiętam scenę, która przypomina mi bardzo mocno scenę z Ewangelii rozgrywającą się nad jeziorem, kiedy Jezus, po zmartwychwstaniu, przygotował rybę na żarzących się węglach. Bohaterowie tego filmu wędrują przez trudną krainę, przedzierają się przez wodę i nagle następuje uspokojenie ryku wody, który im towarzyszy, kamera pada na rozżarzone węgle, po których przebiega podmuch wiatru i węgle jeszcze bardziej się rozżarzają. Z offu słychać słowa Ewangelii o dwóch, którzy wędrowali, spotkali trzeciego i nie wiedzieli, że to Jezus. Dla mnie ten podmuch, który przechodzi po rozżarzonych węglach, skojarzony z żywiołami i ze słowami Ewangelii, jest silniejszą ilustracją Ewangelii, niż gdyby postawiono aktora doskonale podobnego do Jezusa i kazano mu z namaszczeniem wypowiadać słowa, które Jezus wypowiadał.

 

Rozmawiała Ela Konderak

List 01/2001