Kiedyś nie chciałem być jak własny ojciec. Teraz, po jego śmierci, zastanawiam się, czy zdołam być chociaż trochę tak dobry jak on.
Kiedyś, kiedy byłem jeszcze bardzo młody, bez zarostu i obciążonej hipoteki, usłyszałem od pewnego ukochanego księdza: "Ja to cię widzę u benedyktynów. Z książką w ręku". Postanowiłem się przeciw temu zbuntować. Dziś odkrywam, że jako ojciec rodziny mogę być trochę benedyktynem, dominikaninem, franciszkaninem i jeszcze tomistą. Jako ojciec rodziny mogę być wszystkim i każdym. Nawet kolejką elektryczną się mogę pobawić.
Na ławeczce
Jakiś czas potem szliśmy z żoną ulicą Gołębią w Krakowie, wciąż jeszcze studenckie małżeństwo, kilkumiesięczne, nadal bez obciążonej hipoteki. Jedliśmy często tylko fasolkę z puszki, żeby więcej pieniędzy zostało na książki. Prawie wszystko wydawaliśmy na książki.
W czasie tego spaceru po Gołębiej spotkaliśmy moją koleżankę z dawnych lat. "O, słyszałam, że się pobraliście" - krzyknęła na całą Gołębią i przyległe uliczki. "A dzidziuś gdzie?". No właśnie, gdzie dzidziuś? Spojrzałem na żonę, na koleżankę, na chodnik. Pełny obrót głowy i skupienie uwagi. A tak, przecież nie mamy dzidziusia, przypomniałem sobie. "Wszyscy mówią, że wy tak przez dzidziusia" – mówi koleżanka i śmieje się, nie wierzy mi, nie daje wiary w brak dzidziusia.
Tłumaczę się więc, wiję, obracam w żart. Na nic. Ludowych przekonań nie zmienisz. A małżeństwem jak na nasze czasy byliśmy rzeczywiście młodym. Idziemy dalej.
Mamy zdjęcia z tej samej Gołębiej, zrobione chyba dwa lata po opisanym spotkaniu. Obok naszej ulubionej herbaciarni, tej którą zamknął kapitalizm i niemądra polityka miejska, więc obok tej herbaciarni stała ławeczka. I na tej ławeczce sadzaliśmy naszą córkę. Wciąż żyliśmy trochę po staremu. Chodziliśmy po kawiarniach i księgarniach, ale teraz już z tak zwanym dzidziusiem.