logo
Niedziela, 28 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Bogny, Walerii, Witalisa, Piotra, Ludwika – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Maciej Biskup OP
Kto jest moim bliźnim?
Znak
 
fot. LeeAnn Cline | Unsplash (cc)


Gdzie jest Chrystus w dramacie kryzysu humanitarnego? Na granicy. Tam właśnie „rozbił namiot”. W chłodzie i głodzie. Wystawia się tam na zranienie. Jest także w tych, którzy decydując się na pomoc migrantom i uchodźcom, świadomie ograniczyli swoje poczucie bezpieczeństwa.

 

Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: A kto jest moim bliźnim?
(Łk 10, 25–29)

 

Jesienią odbywałem w milczeniu swoje doroczne rekolekcje. Przewodnikiem były słowa Jezusa z Kazania na Górze (Mt 5), a towarzyszem drogi na drodze mojego nawracania się (powrotu) była książka – jeden z najbardziej radykalnych komentarzy do Ewangelii – Naśladowanie pastora i męczennika Dietricha Bonhoeffera. I choć w tym czasie odciąłem się od wiadomości, moją wyobraźnię poruszały dramatyczne sceny z naszej polsko-białoruskiej granicy. Rekolekcyjne odejście na pustkowie (por. Mk 6, 31–32), w kontekście wybranego tematu rozważań, nie mogło mnie uwolnić od niepokoju płynącego ze świadomości, w jakim potrzasku znaleźli się uchodźcy i migranci. Smuciło mnie to, raniło. Nieporozumieniem byłby taki sposób odprawiania rekolekcji, jaki miałby mnie uwolnić od obrazów bólu i prowadzić na manowce nieodczuwania – bycie „zbyt nieczułego serca” (Łk 24, 25), co Jezus zarzucił uczniom idącym do Emaus. W rekolekcyjnym odosobnieniu nie chodzi przecież o to, by odciąć się od świata dla własnego komfortu.

Wyciszenie nie mogło mnie uwolnić od pytania, które towarzyszy mi od miesięcy: czy nie powinienem być właśnie tam, na granicy? Być umysłem i sercem, współodczuwając. To z pewnością. Ale czy nie pojechać tam na miejsce? Taką możliwość zaproponowano mi kilka miesięcy temu. Znalazłem parę bardzo przytomnych powodów, dla których nie pojechałem. Pytanie o granicę jednak nie przestało mnie niepokoić.

Postawione przez uczonego w Torze pytanie o to, kto jest jego bliźnim, stanowi realną pokusę usprawiedliwienia się. Pastor Dietrich Bonhoeffer pisze jednak, że to może być również próbą, której  – my, chrześcijanie – poddajemy Chrystusa: „»A  kto jest moim bliźnim?« (…) chodzi o pytanie mające wystawić na próbę. Kusiciel pewny jest już, jaki będzie wynik. Odpowiedź ma zawieść w ślepą uliczkę konfliktu moralnego. (…) Pytający zna w zasadzie odpowiedź na swoje pytanie, ale mimo to, zadając je, chce uchylić się od posłuszeństwa Bożemu przykazaniu. Można więc rzec jedynie jeszcze: Czyń, co wiesz, a żyć będziesz. (…) Cała historia o  miłosiernym Samarytaninie stanowi obronę przed tym pytaniem, a Jezus obala je jako pytanie szatańskie. Jest to bowiem pytanie bez końca, bez odpowiedzi. Jego źródłem są »wypaczone umysły ludzi wyzutych z prawdy«, którzy »chorują na dociekania i słowne utarczki«. (…) To pytania nadętych, »co to zawsze się uczą, a nigdy nie mogą dojść do poznania prawdy«, »okazujących pozór pobożności, ale wyrzekających się jej mocy« (2 Tm 3, 5 n). Są oni niezdolni do wiary, pytają w  ten sposób, bo »mają własne sumienie napiętnowane« (1 Tm 4, 2), bo nie chcą być posłuszni Bożemu Słowu. (…) Pytanie: »Kto jest moim bliźnim?« – jest ostatnią deską ratunku bądź wyrazem pewności siebie, za jego pomocą usprawiedliwia się nieposłuszeństwo. Odpowiedź brzmi: ty sam jesteś bliźnim. Idź i bądź posłuszny w uczynkach miłości. Bycie bliźnim nie jest cechą drugiego człowieka, lecz jego prawem do mnie. W  każdym momencie, w  każdej sytuacji wymaga ode mnie działania, posłuszeństwa. Nie ma już czasu na pytania o cechy innego człowieka. Muszę działać i być posłuszny, muszę być dla drugiego osobą najbliższą, bliźnim” [1].

Człowieczeństwo i solidarność

W  2021  r. obchodziliśmy 40. rocznicę tragicznego wprowadzenia stanu wojennego, który przerwał okres tzw. karnawału Solidarności, trwającego od podpisania w sierpniu 1980 r. porozumień sierpniowych w Gdańsku. Zadaję sobie pytanie: co dziś zabija tę najważniejszą solidarność pisaną przez małe „s”? Solidarność to wartość dodana, to świadome i dobrowolne wyjście ku drugiemu. Jednak czymś bardziej podstawowym jest dostrzeżenie i przyjęcie tego drugiego – człowieka. Nie może być mowy o jakiejkolwiek solidarności, jeśli wcześniej poddamy dehumanizacji bliźniego przez nasz sposób myślenia, mówienia, oceniania.

Tutaj tkwi dramat naszego społeczeństwa w kontekście traktowania każdego „innego”. Tu tkwi głęboki kryzys polskiego chrześcijaństwa, w którym Ewangelię przeżywa się w sposób – nazwijmy to tak – bezobjawowy. Dlaczego w naszym społeczeństwie odwołującym się do tradycji chrześcijańskiej i Ewangelii powszechna jest obojętność lub wręcz wrogość do osób LGBT+, a także podejrzliwość czy wręcz dyskredytowanie osób skrzywdzonych w Kościele? W moim własnym zakonie słyszałem, że będąc w grupie braci utrzymujących kontakt z osobami skrzywdzonymi przez naszego współbrata, „jesteśmy po drugiej stronie barykady”. Przerażające jest takie myślenie pozbawione nie tylko logiki Ewangelii, ale również ludzkiego współodczuwania.

A co dopiero mówić o naszej postawie wobec uchodźców i migrantów koczujących na polsko-białoruskiej granicy. Coraz trudniej o konstruktywną i spokojną rozmowę o tym, w jaki sposób możemy udzielić pomocy ludziom, którzy znaleźli się w potrzasku cynicznej i makiawelicznej gry polityków. Na życzenie tych ostatnich mówimy o problemie, a nie o ludziach. Jak wykazują zeszłoroczne badania pracowni IBRIS, praktykujący katolicy stanowią największą grupę w naszym społeczeństwie niechętną wobec szukających w Unii Europejskiej azylu. Jak to się stało, że polscy katolicy pozwolili się okraść z narracji opartej na szacunku do człowieka i na Ewangelii? Że w ciągu kilku lat, na skutek świadomie budowanej negatywnej narracji w mediach rządowych, pogardliwy język używany wobec uchodźców znalazł się w głównym nurcie mówienia o nich? Pod koniec listopada 2021 r. bp Krzysztof Zadarko, delegat Konferencji Episkopatu Polski ds. imigracji, w Radiu ZET mówił: „mamy jedną narrację, która eksponuje śmiertelne zagrożenie dla obywateli, dla państwa, ale przecież widzimy również obraz ludzi, którzy potrzebują pomocy. (…) Mam pretensje do rządzących, że używając tylko narracji niechęci, budują w społeczeństwie ogólną niechęć do uchodźców i utwierdzają ludzi w przekonaniu, by ich nie przyjmować. (…) niepotrzebnie wprowadzamy dużo ideologii, bardzo potrzebna jest natomiast pomoc humanitarna”.

To nie tylko wina polityków, że kwestia uchodźców i migrantów została w naszym społeczeństwie radykalnie odhumanizowana. To przede wszystkim porażka katechezy Kościoła i wielu duchownych, którzy sami unieszkodliwili słowa Jezusa o tym, że był przybyszem (tułaczem), po to, aby uśpić wpierw swoje sumienia, a potem na kazalniczych ambonach sumienia wiernych oraz skutecznie usprawiedliwić odcięcię się od chrześcijańskiej odpowiedzialności.

Jednocześnie przeżywanie chrześcijaństwa zredukowano do obrony ojczyzny w sposób nieewangeliczny, usprawiedliwiając egoizm wyjętymi z kontekstu słowami kard. Stefana Wyszyńskiego o miłości przede wszystkim do swojego narodu. Jego słowa o tym, że „pogański nacjonalizm wynosi naród ponad człowieka”, co „powoduje przecenianie się i samouwielbienie (…), a wreszcie dyktaturę egoizmu narodowego”, są świadomie przemilczane. Obrona granic jest rzeczą niepodważalną, choć samo ich istnienie, separowanie jednych ludzi od drugich okazało się czymś nie do przyjęcia dla takiego świadka Ewangelii, jakim był ks. Jan Zieja. Ewangelia dla niego oznaczała miłość i ubóstwo. Wcielał to w życiu w sposób prostolinijny i nonkonformistyczny. Dał tego dowód, gdy latach 20. minionego stulecia wybrał się do Rzymu (zatrzymano go w Wiedniu), pieszo, bez paszportu, na znak protestu przeciw dzielącym ludzi granicom państwowym. Do Bazyliki św. Piotra dotarł kilka lat później ubrany w łachmany poleskiego żebraka.

Jako uczniowie Królestwa powinniśmy obawiać się przede wszystkim stawiania granic naszemu człowieczeństwu. Otoczone murem obojętności czy wręcz niechęci i pogardy, prowadzi do zdrady chrześcijaństwa. To przecież człowieczeństwo stało się narzędziem naszego odkupienia w Chrystusie. Filantropos – jak się na Wschodzie określa Chrystusa, jest jedynym fundamentem solidarnie budowanej christianitas, czyli Królestwa Bożego opartego na przesłaniu Kazania na Górze. Nie może być ono natomiast ideologicznym konstruktem, o jakim marzy religijna prawica w Polsce. Jeśli zamkniemy człowieczeństwo w twierdzy lęku o nasze prawa i postawimy wyraźnie granice dla naszego miłosierdzia, to nie barbarzyńcy (łac. barbarus – cudzoziemiec) z obrzeży Europy, ale my sami przyczynimy się do kresu Europy, budowanej jako wspólnota współodczuwania i solidarności z drugim. „Twierdzą Europy jest nasze człowieczeństwo” – mówił kilka lat temu na Zjeździe Gnieźnieńskim abp Bolonii Mateo Zuppi, zaangażowany w pomoc dla uchodźców i migrantów. Europa chrześcijańska należy do tych, którzy „nie z krwi ani z woli ciała… lecz z Boga zostali zrodzeni” (J 1, 13) i „miłują maluczkich, chorych, nędzarzy, poniżonych, miłują tych, którym zadano gwałt, miłują cierpiących z powodu niesprawiedliwości, kochają odrzuconych oraz wszystkich udręczonych i  strapionych”. A  także do tych  – kontynuuje Bonhoeffer w Naśladowaniu – którzy „będą cierpieć prześladowanie dla sprawiedliwości. Świat nie zapłaci im za ich słowa i uczynki uznaniem, lecz odrzuceniem. Ważne jest, że Jezus błogosławi swoich uczniów także wtedy, gdy cierpią nie dlatego, że opowiedzieli się za Jego imieniem, ale dlatego, że opowiedzieli się za słuszną sprawą. Przypada im w udziale ta sama obietnica, którą dano ubogim. Jako prześladowani są im przecież równi” (s. 69–71). Słowa te napisał człowiek, który aż po męczeństwo stał po stronie sprawiedliwości, w obronie prześladowanych Żydów.

Wsłuchanie się w bliźniego

S. Małgorzata Chmielewska często zwraca uwagę, że nasze człowieczeństwo powinno wpierw nawrócić się poprzez zmianę języka. O bezdomnych, o uchodźcach mówimy „ci” – tak jakby byli gorszej kategorii, innej rasy, podludźmi… nie posiadali godności i swych imion. Kolejnym krokiem – dopowiada Janka Ochojska – jest spojrzenie potrzebującym w oczy i nawiązywanie osobowych relacji. Więź z drugim – z potrzebującym i  znajdującym się w  przenośni i  dosłownie, jak w  przypadku uchodźców i migrantów, w sytuacji granicznej – opiera się na co najmniej dwóch słowach kluczach, na które chciałbym zwrócić uwagę.

Pierwszym kluczem do zrozumienia przykazania miłości Boga i bliźniego (Pwt 6, 4–5; Kpł 19, 18) jest przykazanie, które je poprzedza: „Słuchaj, Izraelu”. Początkiem więzi jest bowiem umiejętność słuchania. W Piśmie Świętym pojęcie posłuszeństwa nie sprowadza się do podległości, lecz polega na dawaniu posłuchu. Stary i Nowy Testament opierają się na słuchaniu prowadzącym do stworzenia relacji zaufania: „Słuchaj, Izraelu” i „Kto ma uszy, niechaj słucha”. Należy wsłuchać się w Boga, który w swoim słowie wyjaśnia mnie samego i tego „innego”. Słowo Boga jest relacyjne. Nie jest mową o Bogu samym, ale o Bogu w relacji z człowiekiem i całym stworzeniem. Można to dostrzec w samym opisie stworzenia. Bóg przez słowo powołuje do istnienia kolejne stworzenia, a następnie wchodzi z nimi w relację, wyrażając wobec nich swój zachwyt. Dostrzega je i widzi, „że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1, 31). W słowie Boga odkrywamy, co myśli, mówi i jak żyje (przeżywa) stworzenie. Zdolność słuchania wiąże się więc z głębokim przeżyciem niepowtarzalności i godności człowieka. Nawet po grzechu, w sytuacji egzystencjalnie granicznej, Bóg nie dehumanizuje człowieka, lecz woła po imieniu: „Adamie, gdzie jesteś?”. Tak wydobywa go z zagubienia, wyobcowania i osamotnienia, do którego prowadzi poczucie winy i wstydu, albowiem ze strony Boga nic się nie zmieniło w postrzeganiu człowieka jako z gruntu dobrego. „Gest pokładania nadziei jest jednym z najbardziej tolerancyjnych gestów człowieka” i „dopóki jest nadzieja, nie ma piekła” – mawiał ks. Józef Tischner.

Zasłuchanie stanowi początek relacji i zmierzanie drogą wzrostu, jak pokazuje też historia biblijnego ucznia Helego, do którego Bóg z niepowtarzalną uwagą wołał: „Samuelu, Samuelu… . I „Samuel rósł, a Pan był z nim i nie pozwolił, aby nie spełniło się żadne z jego słów” (1 Sm 3, 1–21). Jedno z tłumaczeń wersu 3, 19 brzmi bardzo dosłownie: „Nie pozwolił upaść żadnemu jego słowu na ziemię”. Miłość Boga i bliźniego jest takim rodzajem zasłuchania, w którym uczymy się szczególnej uważności na to, by nie uronić najmniejszego słowa z narracji, jaką drugi w sobie nosi. Nie tylko w objawieniu, ale i historii stworzenia zapisane jest bowiem słowo Boga, które trzeba odczytać. Filozof i męczennik z II w. św. Justyn pisał, że w każdym człowieku znajdują się ziarna słowa (logos spermatikos). Niedoczytanie słowa zapisanego w narracji innego prowadzi do jego dehumanizowania. Odczytać siebie samego to być przy sobie, ze sobą. Odczytać drugiego człowieka to być przy nim i z nim. Miłość jest zdolnością komunikowania się. To rodzaj szczególnej łagodności i czułości, o której pisze Olga Tokarczuk w swojej przemowie noblowskiej: „Czułość jest głębokim przejęciem się drugim bytem, jego kruchością, niepowtarzalnością, jego nieodpornością na cierpienie i działanie czasu. Czułość dostrzega między nami więzi, podobieństwa i tożsamości. Jest tym trybem patrzenia, które ukazuje świat jako żywy, żyjący, powiązany ze sobą, współpracujący i współzależny”. Chrześcijanie wierzą, że najczulszym narratorem i przewodnikiem życia jest Chrystus. Wcielenie jest sztuką obecności przy drugim i wsłuchania się w jego narrację w taki sposób, że on sam się w tym opisie szczęśliwie odnajduje. To doświadczenie uczniów zdążających w swym ukrytym bólu do Emaus. Spotykają Jezusa, który jest z nimi w drodze obecny, słucha i pyta. Dopiero na końcu zabiera głos („gdy mówił w drodze do nas”) – i to nie moralizatorskim tonem, ale tak, by wyprowadzić ich z krainy „nieczułości serca” (Łk 24, 25 w tłum. Biblii ekumenicznej), spowodowanej niewypowiedzianym ciężarem bólu. Brak skomunikowania prowadzi do nieodczuwania z samym sobą i z drugim. Nie mamy wówczas miłości do siebie. I nie mamy miłości do bliźniego.

Drugie słowo klucz do przykazania miłości brzmi właśnie „bliźni”. To polskie określenie jest przedziwne i paradoksalne. W nim obok siebie egzystują takie pojęcia jak bliskość, rana i blizna (zabliźnienie). Każdy człowiek jest podatny na zranienie. Nawet w symbiozie matki z dzieckiem jest pamięć bólu rodzenia i oddzielenia, ból uczenia się procesu usamodzielnienia się dziecka oraz pozwolenia na dorastanie i życie własnym życiem, ból obawy przed zranieniem przez świat zewnętrzny. Otwartość na drugiego jest raniąca, gdyż oznacza samoograniczenie dotychczasowego komfortu i przyjęcie kruchości drugiego, a także samej relacji. Oczywiście nie chodzi tutaj o zgodę na bierne przyjęcie patologicznej krzywdy psychicznej czy fizycznej. Na nią nie wolno się godzić, stawiając wyraźną granicę. Wcielenie jako dar z siebie polegało właśnie na tym, że Chrystus przekroczył strefę boskiego bezpieczeństwa i komfortu. Jako niemowlę, i tak już było po krzyż, zgodził się na totalne ograniczenie: nie miał prawa głosu i prawa obrony. W swej ludzkiej bezsilności przyjął dar przynależności do ludzi zranionych: „Jezus staje się dzieckiem. Co to znaczy być dzieckiem? Oznacza to przede wszystkim zależność, potrzebę pomocy, zdanie się na innych. Jako dziecko pochodzi Jezus nie tylko od Boga, lecz także od innych ludzi” [2]. Zaryzykował przekroczenie – wydawałoby się – nieprzekraczalnej dla Boga granicy między sacrum a profanum, między tym, co doskonałe, i tym, co zranione. Zamieszkał między nami („rozbił namiot” – J 1, 14), zgodziwszy się na niepewny los: jego rachityczne położenie i tymczasowe uwarunkowanie. Każdemu z ludzi, jak Zacheuszowi w Jerycho, proponuje zatrzymanie się w jego domu, godząc się na bycie zranionym bliskością naszej ludzkiej kruchości. Przekroczył wszelkie granice, które nas wyobcowują, nie naruszając granic naszej godności i wolności. W darze z siebie samego nie traktuje nas przedmiotowo jak doświadczalny przedmiot dobroczynności.

Z dala od cynicznej gry

Gdzie jest zatem Chrystus w dramacie kryzysu humanitarnego? Na granicy. Tam właśnie „rozbił namiot”. W chłodzie i głodzie. Wystawia się tam na zranienie. Jest także w tych, którzy, decydując się na pomoc migrantom i  uchodźcom, świadomie ograniczyli – pozwolili zranić – swoje poczucie bezpieczeństwa. Jest z  ludźmi, którzy wystawili się na ryzyko bycia zniesławionymi w oczach tych, co w imię źle rozumianej miłości do ojczyzny, z hasłem na ustach „murem za polskim mundurem”, skutecznie obwarowali swoje sumienia, by nie ryzykować zranienia, do jakiego prowadzi miłosierdzie. Portugalska zakonnica s. Manuela Simoes, która w Kalabrii zajmuje się uchodźcami, kilka lat temu podczas wspomnianego już Zjazdu Gnieźnieńskiego mówiła, że „chrześcijaństwo w swoim kodzie genetycznym ma zapisaną otwartość”. Maryja porzuciła swój komfort i wyruszyła w góry Judei, do Elżbiety. Dla bliźniego podejmuje ryzyko przekroczenia swoich bezpiecznych granic, których ze względu na swój własny stan powinna – wydawałoby się – roztropnie bronić.

Trzeba wykonać nieprawdopodobną akrobatykę sumienia, by wyabstrahować swój los z losu tych, których „domem” jest dziś granica. Bliźni to ktoś, kto żyje na granicy naszego życia. To zrozumiałe, że nikt nie ma prawa jej siłą naruszać i  przekraczać. Ale nie może to też być mur obojętności, która rozdziela i dystansuje. Granica niewrażliwości. Los migranta i uchodźcy to najczęściej los oddzielonych od tych, których potrzeby są zaspokojone i którzy zazdrośnie chronią swojego stanu posiadania. Święty spokój jednak oddala nas od obietnicy prawdziwego pokoju: „On bowiem jest naszym pokojem. On, który obie części [ludzkości] uczynił jednością, bo zburzył rozdzielający je mur – wrogość” (Ef 2, 14). Chrystus dokonał:

 

przejścia od tego, który uzdrawia,
do tego, który jest zraniony
od człowieka współczującego
do człowieka potrzebującego współczucia:
od człowieka wołającego:
„Jeśli ktoś jest spragniony, niech przyjdzie do Mnie i pije”,
do człowieka, który woła: „Pragnę”.
Od tego, który zwiastuje Dobrą Nowinę ubogim,
do tego, który sam stał się ubogim.
Przekracza linię graniczną ludzkości,
oddzielającą tych, których potrzeby są zaspokojone,
od tych, którzy są zranieni i wołają o pomoc [3].

 

Przeciwnicy przyjmowania migrantów i uchodźców, a także pomagania im na granicy bardzo często się usprawiedliwiają, argumentując, że trzeba pomagać im tam na miejscu, w  krajach, z których pochodzą. Jedno nie przekreśla drugiego, ale, niestety, odnoszę wrażenie, że takie stawianie sprawy ma więcej wspólnego z cyniczną i wyrachowaną grą polityczną niż z autentyczną troską i współczuciem, grą okraszoną do tego pseudoreligijną narracją o rzekomej obronie chrześcijańskiej Europy. Bonhoeffer pisał o takiej właśnie postawie w nazistowskich Niemczech, w których straszono wierzących bezbożnym bolszewizmem: „Błogosławieństwo Jezusa całkowicie różni się tym od swej karykatury, jaką są programy społeczno-polityczne. Również Antychryst błogosławi biednych, ale czyni to nie ze względu na krzyż, w którym postanowiono sławiono wszelkie ubóstwo, lecz przeciwnie, powoduje odrzucenie krzyża przez zastąpienie go ideologią społeczno-polityczną. Może się zdarzyć, iż czasami nawet nazwie ową ideologię chrześcijańską i to właśnie sprawi, że będzie wrogiem Chrystusa” (s. 66).

*

Tymczasem chrześcijaństwo – także to anonimowe, o którym pisał Karl Rahner, oparte na wspomnianej formule św. Justyna – wydarza się w spotkaniu z drugim, kimś innym ode mnie. Wydarza się przez słuchanie i miłosierną więź. W taki sposób inność, która początkowo rani, zabliźnia ranę obcości, obojętności i lęku. Miłosierdzie przyjmuje drugiego w swoje własne granice, zgadzając się na ograniczenie przestrzeni życiowej. Na tym polega tajemnica Wcielenia. Chrystus miłosiernie przyjął nas do swego boskiego życia, ograniczając swoje bóstwo: „Ma granice Nieskończony” (por. Flp 2, 6–8). W ten sposób zechciał być przy granicy, która rani i na której jednocześnie dokonuje się wzajemne przyjęcie – zabliźnienie. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska w wierszu Bliźni pisze:

 

Obce nam dzisiaj dawne słowo „bliźni”
Więdnie jak róża i krwawi jak rana…
Czy przetrwa jeszcze? czy nam się zabliźni

Pewnego Pięknego Rana?

 


„Pewnego Pięknego Rana” zmartwychwstały Chrystus stanął pomiędzy uczniami, ukazując zranione ręce i nogi. Nie oznaczało to wyrzutów ani oskarżania, które by dopełniły zamknięcie w lęku wypełniającym Wieczernik. Wielkanocny poranek stał się czasem błogosławieństwa, w którym Zraniony nie pyta dla usprawiedliwienia siebie: czy raniący jest Jego bliźnim? Zabliźnił się z nami na całą wieczność.

Maciej Biskup OP
ZNAK nr 801, luty 2022
_____________
Przypisy:

[1] D. Bonhoeffer, Naśladowanie, tłum. J. Kubaszczyk, Poznań 1997, s. 39–40.
[2] J. Ratzinger, Bóg Jezusa Chrystusa, tłum. J. Zychowicz, Kraków 1995, s. 71.
[3] Tak pisał Jean Vanier w książce Zranione ciało. Jego słowa nie straciły nic na aktualności, choć dziś wiemy, że sam przekraczał granicę wobec osób od siebie zależnych, nadużywając władzy sumienia i łamiąc sumienia tych osób.

 
Zobacz także
ks. Józef Bremer SJ
Opisowi zwiastowania Maryi odpowiada opis zwiastowania św. Józefowi (Mt 1,18-25). Anioł zapowiada im narodziny Zbawiciela, dodając, że poczęcie Dziecięcia stało się za sprawą Ducha Świętego. Maryja i Józef w podobny sposób wyrażają swoje przyzwolenie na działanie Boże. Maryja zgadza się nosić Jezusa pod swoim sercem, Józef zgadza się na przyjęcie odpowiedzialności za Dziecię i Jego Matkę. Owo podwójne "tak" dało Bogu ludzką przestrzeń, w której mógł się narodzić...
 
Michał Masłowski
Związki literatury z religią są tak liczne i fundamentalne, że właściwie niemożliwe do ogarnięcia. Czyż Biblia nie znaczy "Pismo", co jest synonimem literatury? Czyż Syn Człowieczy nie jest nazwany Słowem wcielonym - Verbum po łacinie, Logos po grecku, a to oznacza albo słowo, albo wręcz "dyskurs". Czyli w szerokim znaczeniu literaturę. Nasza religia objawia się przede wszystkim przez słowo performatywne, działające, a wszelka twórczość literacka, nawet najbardziej czarna, pesymistyczna - ma swój jawny czy ukryty wymiar religijny, jak to podkreślał Jan Paweł II w Liście do artystów...
 
o. Andrzej Ruszała OCD
Słynne terezjańskie: Sólo Dios basta, przetłumaczone jako "Bóg sam wystarcza" i od ponad wieku funkcjonujące w języku polskim w takiej właśnie formie, jest trochę niefortunne, ponieważ może rodzić pewne wewnętrzne opory wobec ekskluzywizmu, zdającego się wyłączać wszelką inną rzeczywistość stworzoną przecież przez samego Boga i uznaną przez Niego za dobrą, w tym również człowieka i relacje międzyosobowe...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS