logo
Sobota, 27 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Sergiusza, Teofila, Zyty, Felicji – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
ks. Grzegorz Strzelczyk
Módl się i pracuj
Znak
 
fot. Catholic link Espanol, Beauty of religious art | Cathopic (cc)


Medytacja zwiększa możliwości kory mózgowej. Fakt, że samą aktywnością mentalną możemy coś fizycznie zmienić w naszym mózgu, to jeden z najlepszych dowodów na jedność ducha i materii.

 

Z Jerzym Vetulanim rozmawia ks. Grzegorz Strzelczyk 

 

Arystoteles opracował pojęcie cnoty, które zostało później ze stoickim zapośredniczeniem i naddatkiem przeszczepione na grunt chrześcijański. Św. Tomasz położył w tym kontekście duży nacisk na wątek bezinteresowności: w momencie, w którym cnota jest wypracowana i staje się zautomatyzowana, uzyskujemy największy efekt. Człowiek czyni wtedy dobro mimowolnie i taki czyn byłby najlepszy, bo choć na zbawienie nie można sobie zasłużyć, to jednak każde dobro „liczy się” człowiekowi w perspektywie życia wiecznego i nasze czyny nie pozostają bez wpływu na stopień chwały, jaka będzie naszym udziałem w życiu wiecznym. Co po stronie neurobiologii byłoby korelatem cnoty? Czy można mierzyć jej przyrost?

 

Cnoty rozpatrywanej jako podstawa moralności?

 

Interesuje mnie bardziej praktyczny wymiar: wypracowana przez konsekwentne powtarzanie zdolność do sprawnego czynienia dobra – koncentracja na dobru wytwarza coraz większą gotowość jego dokonywania. Na przykład prawdomówność: za każdym razem gdy pojawia się pokusa, by skłamać, człowiek wysila się do tego, żeby mówić tylko prawdę…

 

… Aż w końcu prawda przychodzi sama.

 

Tak, i nie trzeba się już wysilać.

 

Kłopot polega na tym, że znacznie łatwiej jest mówić prawdę, niż kłamać. Prawda przychodzi automatycznie, a kłamstwo to zmiana, czyli coś więcej niż powtórzenie. Dlatego lepiej rozpatrywać przykład męstwa – jak robi zresztą Arystoteles – bo tu już od początku potrzeba trudu. Tak samo z roztropnością, nad którą trzeba pracować. Natomiast, o ile mógłbym sporo powiedzieć o neurobiologii medytacji, którą gruntownie przebadano, o tyle nie są mi znane badania dotyczące kształcenia się w cnocie. Neurobiolodzy próbowali do moralności podchodzić na różne sposoby, ale, koniec końców, uznali, że moralność znajduje swoje początki u zwierząt. Pisał o tym dużo np. Frans de Waal. Zatem część z tych rzeczy, które są cnotami, z pewnością służy grupie i gatunkowi.

 

Bardziej zasadne byłoby być może pytanie o sam mechanizm wypracowywania cnoty i doskonałości. Czy to jest po prostu mechanizm uczenia się?

 

Nie jestem tu wielkim ekspertem. Stoikiem nie można zostać natychmiast. Idea ducha panującego nad ciałem, który pomógłby być obojętnym i „znosić pociski zawistnego losu” bez reakcji, wymaga ograniczenia emocji, co jest niezwykle trudne, bo ok. 70% naszych zachowań ma podłoże emocjonalne. To, co kognitywne, jest ewolucyjnie bardzo cienką – ale też bardzo efektywną– warstwą. Z punktu widzenia biologa mamy w mózgu Pana Hyde’a oraz Doktora Jekylla, który zajmuje miejsce w korze mózgowej i odgrywa rolę kontrolera zachowań swojego kolegi.

 

Nasza kora trzyma w ryzach całą resztę, np. kiedy spożywamy alkohol, który „potrafi zmienić osobowość” – mówimy, że wychodzi z nas po nim prawdziwy człowiek czy też zwierzę.

 

Alkohol ułatwia choćby mówienie w obcym języku. Człowiek przestaje mieć zahamowania, kora zostaje zneutralizowana i mówimy w języku obcym znacznie szybciej, płynniej.

 

Innym przykładem mogą być przypadki osób skazanych za pedofilię, u których rozwinął się guz mózgu, uciskający bardzo ważną korę orbitofrontalną. Gdy wycięto guza, wszystkie pedofilskie skłonności zniknęły – przed operacją kora była gnieciona przez nowotwór i nie mogła działać właściwie. Złe skłonności wróciły, gdy guz zaczął odrastać. Pojawia się tu oczywiście pytanie, na ile jesteśmy odpowiedzialni za to, co robimy. Niekiedy wspaniałe osoby po wylewie stają się strasznie nieprzyjemne – a przecież zdarzają się małe wylewy, o których nie wiemy, których nie jesteśmy świadomi. Część osób robi się wredna na starość. Dlaczego? Przez epizody niedokrwienne, które doprowadziły do uszkodzenia elementów hamujących w korze. Powtórzę to, co mówiłem kiedyś: intuicja Freuda, że w mózgu walczą ze sobą przeciwstawne siły, znajduje dziś neurologiczne podłoże.

 

Dokładnie to samo mówił św. Paweł. Z jednej strony pragnę dobra, ale z drugiej – wewnętrzny człowiek walczy przeciwko prawu Bożemu i spotykam w moich członkach coś, co bierze mnie pod niewolę grzechu: „Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci?” (Rz 7, 24). Opis Freuda jest zatem antycypowany przez Pawła.

 

Tak. Ludzkość to przeczuwała, ale dziś rzeczywiście wiemy, co w naszym mózgu kontroluje „złego człowieka” – tę funkcję pełni kora. Ale czy jesteśmy dobrzy czy źli…

 

…Tu przechodzimy na inny poziom – do sfery wartości. Kluczowe będzie to, co przyjmujemy za punkt odniesienia. W chrześcijaństwie rolę tę odgrywa postawa i nauczanie Jezusa, a także silna intuicja ascetyczna, że chodzi o naśladowanie Go, aż po miłość do nieprzyjaciół i gotowość wydania za nich życia. Natomiast, co do mechanizmu, zdaje się, że aktualny pozostaje w dużej mierze wątek stoicki, który przez chrześcijaństwo został przejęty: moralna dobroć to coś, co nie jest nam dane raz na zawsze, ale podlega doskonaleniu przez ćwiczenie. Jeżeli rzeczywiście znajduje się ona w korze, to powinniśmy być w stanie ją wyćwiczyć, rozwijać.

 

Oczywiście! Na przykład medytacja zwiększa możliwości hamujące naszej kory. To dla mnie jeden z najlepszych dowodów na jedność ducha i materii – fakt, że samą aktywnością mentalną możemy coś fizycznie zmienić w naszym mózgu.

 

Już ośmiotygodniowy kurs tzw. medytacji uważnościowej (mindfullness) powoduje, że grubość kory mózgowej przyrasta o 3–5%. Tworzą się nowe wypustki neuronalne.

 

Rozwijamy mózg i dlatego medytacja może służyć wyzwoleniu z wielu cielesnych problemów. Z punktu widzenia neurobiologa zwiększa możliwości temperowania naszego zachowania przez korę mózgową. Do kształtowania mózgu zdolny jest właściwie każdy, np. dla dzieci z ADHD medytacja byłaby bardzo skuteczną metodą na ograniczenie problemów z niekontrolowanymi reakcjami. Ale w jaki sposób je do tego zmusić? Psychologowie wymyślili rozwiązanie: uczyć kung-fu albo aikido. Dziecko myśli, że chodzi na naukę sztuki walki, i chętnie się angażuje, ale ćwiczenia tak naprawdę opierają się na medytacji, która powinna wzmocnić działanie kory mózgowej.

 

Wiemy też, jak podczas medytacji zmienia się przepływ krwi w różnych częściach kory. Sprawdzono to na grupie zakonnic ze zgromadzenia amerykańskich School Sisters of Notre Dame. Podczas badań było widoczne, że w czasie medytacji zwiększa się aktywność płatów czołowych, odpowiedzialnych m.in. za poznanie, natomiast zmniejsza się praca w płatach ciemieniowych, odpowiedzialnych za istnienie granic, poczucia czasu itp., co z kolei tłumaczyłoby poczucie rozpływania się i jedności z wszechświatem czy z Bogiem.

 

Bardzo interesujące byłyby tu wyniki badań porównawczych pomiędzy medytującymi osobami należącymi do różnych religii, w związku z tym mającymi inne systemy odniesień – choćby w kwestii istnienia osobowego Boga. Albo pomiędzy ścisłymi monoteistami i monoteistami trynitarnymi, czyli chrześcijanami. Gdybym miał prognozować, to różnice będą zapewne niewielkie, bo mechanizm medytacji w mózgu kształtować się zdaje bardziej w oparciu o pewną pierwotną potrzebę religijną niż w ramach jednego precyzyjnego systemu. Przez tysiąclecia czciliśmy coś, czego nie znaliśmy – by użyć Pawłowego określenia (por. Dz 17, 23). Aż pozytywy mechanizmu medytacji zaszyły się nam w genach. Nie potrafię w tym momencie nie myśleć o Karlu Rahnerze i jego intuicji, że człowiek został stworzony jako słuchacz Bożego słowa. Rahner wprawdzie nie mówił wprost o medytacji, ale w chrześcijaństwie rozumienie medytacji jako czasu na słuchanie Boga jest wystarczająco mocno zakorzenione, by te dwa wątki połączyć.

 

Niemniej nie wszyscy wpadają na to, by medytować. Dziedziczymy zatem chyba tylko mechanizm, potencję, ale już niekoniecznie skłonność.

 

Mimo że uważa się, iż teoria Lamarcka jest błędna, to wiemy, że istnieje duża część dziedziczenia niemendlowskiego. To tzw. dziedziczenie epigenetyczne. Okazuje się więc, że przy tym samym DNA, w zależności od tego, jak metylowane są poszczególne części łańcucha, może się zmieniać łatwość ekspresji pewnych genów. Na przykład: identyczne bliźnięta – jedno z nich ma objawy schizofrenii, drugie nie ma. Genom był taki sam, przypuszczano więc, że choroba to efekt środowiska, ale pojawił się przypadek – szalenie rzadki – pięcioraczków ze schizofrenią – każda z sióstr miała inną jej odmianę. Tłumaczenie zmiennymi środowiskowymi było bezpodstawne, ponieważ dzieci przebywały w tych samych warunkach.

 

Najpewniej chodziło o różnice epigenetyczne. Coś jest w DNA i może być dziedziczone, ale nie jest to związane z samą strukturą łańcucha, ale losowym – większym lub mniejszym – umetylowaniem. Nie wszystko tkwi w naszych genach, ale zależy od tego, jak się naszym genom pozwoli inicjować tworzenie właściwych im białek. Nie wystarczy istnienie genów – konieczna jest ich ekspresja. W każdej zdrowej komórce mamy kompletny genom, ale oko nie tworzy się na palcu ani palec nie porasta jak czubek głowy włosami. Geny odpowiedzialne za wytworzenie gałki ocznej lub porastanie włosów poddane są silnej represji przez otoczenie. Nie odkryliśmy, jak to się dzieje, że dany gen wie, kiedy ekspresja ma nastąpić, a kiedy ma być zahamowana.

 

Ćwiczeniami jesteśmy w stanie zwiększać prawdopodobieństwo ekspresji pożądanych genów?

 

Tak. Część rzeczy jest wrodzona, ale możliwości adaptacyjne mózgu są olbrzymie i właściwie większość rzeczy, które wynikają z jego budowy, możemy przez odpowiednie ćwiczenie i wychowanie modyfikować. Mogę mieć mózg mordercy, ale zostać wychowanym tak, by dokonanie zabójstwa było ode mnie daleko. Mogę mieć duży pociąg seksualny, ale tak go opanować, by żyć w celibacie. Z naszą wiedzą o genach bywa jak z frenologią. Sama jej idea, tj. zależność charakteru od budowy mózgu, jest w porządku, jednak nie przebiega tak, jak sobie wyobrażano – nie istnieją organy uczciwości, kłamstwa itp., zlokalizowane w określonych miejscach kory i wpływające na budowę czaszki tak, że dotykając ją, możemy coś o człowieku powiedzieć. Frenologia zapłodniła jednak inne umysły i w konsekwencji Paul Broca mógł odkryć, gdzie znajdują się centra ruchowe mowy, potwierdzając tym samym intuicję Franza Josefa Galla, że budowa mózgu i funkcje psychologiczne są powiązane. To fantastyczne.

 

Jeden z typów klasyfikowania osobowości to „wielka piątka”: ekstrawertyzm, neurotyzm, sumienność, otwarcie na doświadczenie, zgodność. Badania pokazały, że z wyjątkiem otwartości na doświadczenie zależności między typem osobowości a budową mózgu są ewidentne, np. ekstrawertycy mają poszerzoną korę orbitofrontalną, a osoby sumienne zgrubienie w połowie zakrętu czołowego. Bardzo wiele naszych zachowań zależy od budowy mózgu i, oczywiście, w dalszej kolejności od funkcji, ale to nie znaczy, że jesteśmy niewolnikami mózgu – potrafimy go kształtować, tak jak inteligencję emocjonalną. Możemy uczyć jej dzieci, co się szalenie opłaca. Badania przeprowadzone przez uniwersytet w Maladze pokazały, że odpowiednie kursy w szkołach średnich mogą wyeliminować zainteresowanie alkoholem, marihuaną wśród młodzieży i poprawić ich wyniki w nauce. Zajęcia szkolne, które mają na celu socjalizację – religia, etyka czy WOS – powinny być zastąpione porządnym kursem z inteligencji emocjonalnej.

 

To jest bardzo ciekawy wątek: idea chrześcijańskiego życia jako ciągłego procesu nawracania, gdzie wysiłek woli koryguje zachowanie, bo stwierdzam, że coś było złe, i próbuję na nowo.

 

I robię to świadomie. Kora służy do korygowania wszystkich „skoków w bok”.

 

Interesuje mnie to, bo jestem też kierownikiem duchowym, co oznacza, że pracuję z ludźmi na bardzo długich dystansach, towarzysząc im nieraz przez wiele lat. Wielu przychodzi z przekonaniem, że nie da się nic zrobić z pewnym rodzajem zachowania, które sprawia im problem. Ale w momencie kiedy człowiek zaczyna inwestować w rozwój modlitwy…

 

Czyli w rozwój kory…

 

To często zaczyna stabilizować sobie życie w ogóle, tj. np. bardziej dba o efektywny wypoczynek, o harmonię różnych rodzajów aktywności, obniżenie codziennego napięcia itp. Wówczas okazuje się, że wysiłek woli staje się bardziej skuteczny. Wcześniej taki nie był…

 

Bo narzędzie było słabe.

 

Tak, a kiedy się stworzy warunki – działaniem woli, to potem dzięki temu jest się w stanie następną rzecz przełamać. Obserwowanie, jak mocno zależy to od modlitwy / medytacji, staje się bardzo ciekawym doświadczeniem.

 

Modlitwa to jedna z form medytacji.

 

Patrzę na to jednak z drugiej strony – dla mnie medytacja jest jedną z form modlitwy.

 

Oczywiście, rozumiem. Gimnastyka psychiczna działa tak jak fizyczna. Gdy miałem problem z kręgosłupem, początkowo sądziłem, że zadane ćwiczenia rehabilitacyjne są nie do wykonania. Jednak po konsekwentnym codziennym wysiłku okazało się to możliwe, a nawet proste.

 

Zdaje się zresztą, że w ostatecznym rozrachunku gimnastyka psychiczna też jest „fizyczna” – tyle że nie dotyczy mięśni i ścięgien, ale raczej dróg przekazu informacji w układzie nerwowym.

 

Dokładnie tak.

 

Czy te ćwiczenia mają jakieś granice?

 

Im wcześniej się zacznie, tym lepszy efekt. Kiedyś byłem na lotnisku w USA i naprzeciw mnie siedziały dwie młode dziewczyny – coś w nich było innego, ale nie od razu wiedziałem, o co chodzi. Nagle jedna z nich zsunęła sandał, sięgnęła nogą do kieszeni, wyjęła papierosa, włożyła go do ust, drugą nogą sięgnęła po zapaliczkę, odpaliła i zaczęła się zaciągać. To były lata 70. Wtedy na lotniskach można było jeszcze palić! Te dziewczyny nie miały rąk, ale, jak mogłem zobaczyć, osiągnęły fantastyczną sprawność. Urodziły się bez rąk (były ofiarami talidomidu), ale od pierwszych dni życia ćwiczyły nogi jako kończyny chwytne.

 

Pamiętam też, że moja mama, która była doktorem biologii, opowiadała mi o wynikach badań żołnierzy, którzy stracili prawą rękę podczas I wojny światowej. Okazywało się, że po pewnym czasie podnosił się ich poziom IQ. Prawdopodobnie dlatego, że aby uruchomić drugą rękę, musieli rozwijać drugą półkulę mózgową.

 

Niektórzy uważają nawet, że nauka pisania drugą ręką to metoda na zwiększenie swojego potencjału intelektualnego.

 

Możemy różnymi metodami oddziaływać na mózg. Mus to wielki pan – normalnie nie chciałoby mi się uczyć grać na fortepianie lub pisać na komputerze. Natomiast teraz widzę, jakiego rodzaju triki stosuję, żeby móc ciągle pracować na komputerze, chociaż bardzo słabo widzę. Fakt, że ludzie, którym dolega krótkowzroczność, mają zwykle wysokie IQ, jest, jak sądzę, związany z tym, że muszą wysilać mózg, żeby interpretować otoczenie. Możliwości naszego mózgu są ogromne, nie wykorzystujemy ich wszystkich, ale to dlatego że nie jest to konieczne.

 

Albo też możliwości pojawiają się, w miarę jak mózg się rozrasta.

 

Tak, ale również kiedy się psuje – gdy do pewnej typowej funkcji nie jestem już zdolny i muszę ją zastąpić: słabnie wzrok, więc zaczynam się coraz lepiej i częściej posługiwać słuchem, który się jednocześnie wyostrza. Gdy nie istnieje konieczność, to nie ma sensu wprowadzać nadmiernych usprawnień – nie będę się na wszelki wypadek uczył Braille’a, jeśli jest małe prawdopodobieństwo, że będę go kiedyś potrzebował. Zamiast tego mogę w tym czasie poznać inny język obcy, który będzie bardziej użyteczny. Konieczność jest rzeczywiście kluczem rozwoju.

 

Znowu sięgnę po doświadczenia spowiednika – stosunkowo często zdarza się, że osoby w pewnym wieku zaczynają się skarżyć, że w ramach form modlitwy, w których przez lata czuły się dobrze, nie są już w stanie się skoncentrować. Na przykład nie udaje się im podtrzymywać dostatecznej uwagi w czasie odmawiania różańca. Czasem potrafią znaleźć nową, inną formę, w której skupienie – przynajmniej na jakiś czas – powraca. Ale chyba starzenie się jest tutaj bezwzględne…

 

Niemniej wydaje mi się – choć nie mogę na potwierdzenie tej intuicji podać żadnych twardych danych poza obserwacją z perspektywy konfesjonału – że osoby w bardziej zaawansowanym wieku, które pozostają fizycznie aktywne, mniej też mówią o trudnościach z koncentracją na modlitwie. Zastanawiam się co było pierwsze – tzn., czy sprawność organizmu bardziej wpływa na sprawność psychiczną, czy sprawność mózgu na resztę ciała? Pewnie okaże się, że to jednak osobnicze…

 

Hasło „w zdrowym ciele zdrowy duch” to święta prawda. Wiemy, że wysiłek fizyczny zwiększa ekspresję genów kodujących neurotrofinę zwaną BDNF w hipokampie, a ona poprawia nastrój, usprawnia pamięć, ułatwia rozwiązywanie różnych problemów kognitywnych. Potwierdzają to badania robione na szczurach. Jeżeli szczury mają w klatce kołowrotek i po nim biegają, to można zauważyć, że w odróżnieniu od tych, które kołowrotka nie miały, posiadają znacznie więcej BDNF-u w hipokampie. Co więcej, gdy badamy mózgi szczurów, to u tych ruchliwych widzimy, że pojawiają się nowe neurony (hipokamp to w ogóle jedna z nielicznych części mózgu, gdzie może zachodzić neurogeneza). Szczury po treningu na kołowrotku np. szybciej uczą się w labiryncie. Wysiłek fizyczny powoduje bez wątpienia umiejętność lepszego rozwiązywania problemów. Jednak wiemy też, że aktywność intelektualna sprawia, że wydziela się acetylocholina, która stymuluje receptory muskarynowe i aktywuje enzym beta sekretazę odpowiadający za to, by białko APP (jako prekursor beta amyloidu) było tak cięte, że beta amyloid nie będzie się odkładał w mózgu, czyli nie będzie złogów prowadzących do choroby Alzheimera. Dlatego aktywność umysłowa jest negatywnym czynnikiem ryzyka przy tym schorzeniu – zwłaszcza u kobiet, u których też częściej ono występuje. Oczywiście choroba ta może złapać każdego, nawet wybitnego intelektualistę, ale mocno rozwinięty intelekt z pewnością lepiej sobie z nią radzi. Przykładem są fascynujące rozmowy, jakie Andrzej Szczeklik prowadził z Janem Błońskim, choć ten ostatni nie potrafił narysować zegara, co jest typowym testem na chorobę Alzheimera.

 

Przekonanie, że korzystna jest równowaga między pracą fizyczną i psychiczną, jest mocno obecne, w chrześcijaństwie – poprzez tradycję monastyczną. Co więcej, można powiedzieć, że w tej religii było to stosunkowo łatwe do dostrzeżenia i zachowania, bo w przeciwieństwie do klasycznej kultury grecko-rzymskiej, miała ona pozytywną wizję materii i świata, a zarazem mniejszą skłonność do dualizmu. Perspektywa platońska niosła zaś niebezpieczeństwo, że tylko duch jest istotny. Do chrześcijaństwa to oczywiście przenikało – w II i III w. wraz z gnozą i dualizmami – ale nigdy do tego stopnia, by zdominować główny nurt teologicznego myślenia czy też kościelną praxis – wystarczy zerknąć w tym względzie choćby na regułę benedyktyńską. W związku z tym pracy fizycznej nie postrzegano jako czegoś niegodnego człowieka i nie była ona zarezerwowana tylko dla niewolników. Mnisi nigdy nie traktowali aktywności fizycznej jako czegoś poniżającego – z zasady nie było np. mnichów, którzy by w ogóle nie pracowali. W wielkich klasztorach oczywiście zdarzało się rozróżnianie rodzajów pracy ze względu na pochodzenie. Ale tak jak szlachetnie urodzeni musieli w jakiś sposób pracować, tak ci niższego pochodzeniem zobowiązani byli do modlitwy. Niewykształceni z konieczności uczyli się modlitw na pamięć, w czym też kryła się ważna intuicja: należało tak wypełnić głowę słowem Bożym, tak je zinterioryzować, by nim oddychać, myśleć. Ideał mógł więc zostać osiągnięty tylko wtedy, gdy życie mnicha nie osuwało się ani w czystą spirytualizację, ani w samą aktywność fizyczną.

 

Swoją drogą, uważam, że ideał zakonnej harmonii – w dużej mierze inspirowany poszukiwaniami praktycznymi – dopomógł chrześcijaństwu w oporze wobec tendencji dualistycznych lub nadmiernie spirytualizujących. A to była niełatwa walka i nie wszystkie bitwy wygraliśmy.

 

Rozmawiał ks. Grzegorz Strzelczyk
Znak kwiecień 2016
miesiecznik.znak.com.pl

 
Zobacz także
Ks. Andrzej Orczykowski SChr
Czwarta część Narodu polskiego żyje poza granicami Rzeczypospolitej, a rok rocznie unosi fala emigracyjna dalsze tłumy Rodaków w cudze kraje. W tułaczce wśród obcych wychodźca cierpi opuszczenie i niedostatek, a nieraz wyrzeka się wiary...
 
Kajetan Rajski
„Rok Wiary, Rok Wiary, Rok Wiary…” – słyszeliśmy ten termin w przeciągu ostatniego roku setki, jeśli nie tysiące razy. Odmieniany przez wszystkie przypadki, analizowany w wielu książkach i artykułach, rozpracowywany w trakcie homilii i kazań. Dla wielu – niestety – pozostał w sferze czysto oficjalnej. Jak Kościół poradził sobie z obchodami tego Roku? Co było w nim rzeczywiście ważne?
 
 
wywiad z o. Aleksandrem Posackim SJ
Rodzina to silny związek miłości, w której zawsze zachowania rodziców rzutują na dzieci. Rodzice mają moc tak błogosławienia, jak i przeklinania. Zabranie dziecka do np. wróżki nie pozostaje bez śladu. Wtedy dziecko, jako najsłabsze ogniwo rodziny, zbiera skutki grzechu. To nie dzieje się tylko w naszych głowach...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS