logo
Sobota, 27 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Sergiusza, Teofila, Zyty, Felicji – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Ks. Wojciech Węckowski
Nie da się podzielić wieczności na godziny
Pastores
 


Z ks. bp-em Janem Bernardem Szlagą, ordynariuszem pelplińskim, biblistą, rozmawia ks. Wojciech Węckowski
 
Często mówimy, że życie wieczne to nagroda za dobre postępowanie doczesne. Wydaje się, że tym określeniem wyznaczamy pewne granice: to życie tutaj, a tamto po śmierci.
 
Wciąż chodzi o to samo życie człowieka. Najpierw żyje on prenatalnie. Nie ma pojęcia, bo nie może mieć, o życiu, jakie go czeka po urodzeniu się, a jest już człowiekiem. Bronimy tego człowieczeństwa za wszelką cenę już od poczęcia. Małe dziecko stopniowo – jeszcze przed urodzeniem – dorasta do kontaktu z ziemią i drugim człowiekiem, z otoczeniem. Ale nie jest w stanie sobie wyobrazić, co je czeka w życiu ziemskim. Jest w tym pewne podobieństwo naszego życia do życia wiecznego. I nawet jakaś proporcja: tak się ma życie prenatalne do życia na ziemi, jak życie na ziemi do życia wiecznego. Jego podmiotem ciągle jest ten sam człowiek. W jednej z prefacji żałobnych mówimy: „Życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy”, to znaczy, że to życie trwa. Wprawdzie jest tu mowa o wiernych, ale życie ludzkie w ogóle jest nieśmiertelne, niezależnie od tego, czy zostało przeżyte w wierze czy też nie. Jedni wstają na sąd potępienia, inni na sąd zmartwychwstania, ale wszyscy wstają, więc zmartwychwstanie jest wydarzeniem powszechnym. Mamy natomiast do czynienia z wymierną granicą tego, co jest przed urodzeniem, i samym urodzeniem. Podobnie jest w przypadku odejścia – przejścia. Potem jednak się gubimy, bo wciąż chcielibyśmy w jakimś sensie odliczać czas.
 
Mówimy o karach doczesnych po śmierci. Czyli tu też dochodzi do głosu jakaś kategoria czasu, co jest niekonsekwentne. O tyle jest to pewnie dopuszczalne, że są to kary doczesne w tym sensie, że mają się skończyć, ale w czasie są niewymierne. Kiedyś odmierzano bardzo szczegółowo odpusty na lata, na kwadrageny. Teraz to zniknęło. Są odpusty zupełne albo cząstkowe.
 
Chodzi więc o życie ludzkie, które się zmienia, ale się nie kończy, czyli człowiek, który zaczął raz istnieć, dalej trwa, żyje. Życie się zmienia. Inaczej żyje człowiek, który jest tylko embrionem, inaczej, gdy jest dzieckiem czy starcem. Życie dla nas zmienia się ostatecznie i dogłębnie, kiedy umieramy.
 
Czy życie wieczne jest nagrodą za dobre życie doczesne? Po pierwsze, życie jako takie trwa. Życie dobre nagrodzone jest tym, że pozostaje do­bre i będzie jeszcze ubogacone obietnicą: „W małych rzeczach byłeś wier­ny, nad wieloma cię postawię” (por. Mt 25,23; Łk 19,17). Te małe wymiary, czyli ziemskie, są już jednocześnie podstawą do tego, żeby otrzymać dobra większe – więc jest to nagroda, owszem. Nagrodą za dobre życie jest to, że trwa się w szczęściu, a nie w rzeczywistości potępienia, czyli odrzucenia. To, co przekracza próg doczesności, idzie w nieskończoność. Człowiek nie jest wiekuisty, bo ma swój początek. Pan Bóg nie ma początku i nie ma końca. Człowiek ma początek, ale nie ma końca, bo żyje wiecznie. To ogromna tajemnica. Jak to sobie wyobrazić? Gubimy się w tym, bo nawet w znanej pieśni eucharystycznej śpiewamy: „ile minut w godzinie, a godzin w wieczności”. Nie da się podzielić wieczności na godziny. Próbujemy jednak choć trochę sobie tę rzeczywistość przybliżyć.
 
Na ile Nowy Testament jest kontynuacją Starego Testamentu w sprawach wiecznych?
 
Kiedyś pomijano konsekwentnie Stary Testament, sądząc, iż są w nim sprawy jakby zapóźnione, niedoskonałe... A na tym właśnie polega piękno Starego Testamentu, że Pan Bóg pokazuje nam pierwszy etap mówienia do ludzi przez proroków – mówienia bardzo prostego, dosadnego, w konsekwencji również niekiedy okrutnego: człowiek jest tu niejako osa­czony realiami swego życia osobistego, rodzinnego, społecznego, wciąż jakby zagrożony karą Bożą. Natomiast kwestia tego, czy człowiek żyje po śmierci, czy nie, dojrzewała przez cały Stary Testament. Jest w nim obecna w zalążku, w zawiązce, jako przeczucie: czy człowiek może umrzeć, skoro Bóg jest Bogiem żywych? Czy wspólnota zmarłych nie jest wspólnotą także nowego życia? Idea życia po śmierci dojrzewa zatem przez cały Stary Testament. U Ozeasza w zapowiedzi wskrzeszenia po trzech dniach jest, oczywiście, mowa o narodzie, który powstanie, otrząśnie się z marazmu, jaki go spotkał. A to jest zapowiedź życia. Powstaną – to mamy u Ezechiela – kości ludzi pobitych, powrócą do życia. W Księ­dze Hioba spotykamy mocne przekonanie o tym, że jego odkupiciel, mściciel, żyje i sprawi, że Hiob odzyska to, co utracił przez chorobę; odzyska także życie, perspektywę życia wiecznego. Tak więc Nowy Testament stanowi kontynuację Starego Testamentu, jako kolejny etap wnikania w tajemnicę życia po śmierci. Jest kontynuacją, a jednocześnie ukazuje całkowicie nową perspektywę – tę, co do której człowiek dawniej mógł tylko pomarzyć lub jedynie postawić jakąś hipotezę. Chodzi o życie, które ukazało się w Chrystusie. Zmartwychwstanie to dowód, że jest życie, któ­re trwa. Nie życie odzyskane po to, żeby znów umrzeć – jak w przypadku Łazarza czy córki Jaira. Oni byli wskrzeszeni, ale ponownie umarli. Natomiast Chrystus umarł i zmartwychpowstał, czy­li nie jest to reanimacja, powrót do życia, tylko ukazanie życia w jego no­wym kształcie. Ten właśnie „rozwój”, niejako zapowiadany, pielęgnowany w Starym Testamencie, stał się faktem w Nowym Testamencie. Dlatego nieodzowne jest pielęgnowanie Starego Testamentu jako lektury, bez której trudno sobie wyobrazić Bożą pedagogię, jej rozwój, wnikanie w coraz to ciekawsze elementy, wielkie i ważne dla nas.
 
Życie wieczne często określane jest jako „rzeczy/sprawy ostateczne”. Czy nie ulegamy pokusie mówienia o życiu duchowym w sposób reistyczny?
 
Tak to pozornie wygląda, bo rzeczywiście mówimy: „rzeczy ostateczne”. Wynika to jednak z pewnej niedoskonałości języka, który nie umie adekwatnie nazwać tej rzeczywistości, który gubi się nawet wtedy, gdy chodzi o rzeczy tak wielkie i doniosłe, jak sakramenty. W starym Kodeksie Prawa Kanonicznego sakramenty były pod hasłem: De rebus – O rze­czach. Tak je rozumiano – bardzo rzeczowo, czyli reistycznie. Otóż tu jest podobnie. Trzeba by mówić o naturze życia wiecznego, o naturze życia po śmierci. Natomiast „rzeczy ostateczne” to umowna nazwa katechizmowa, uproszczona. I pewnie, gdy się uwzględni szerszy kontekst tych zagadnień, można tę nazwę wybaczyć...
 
Czy w modlitwach za zmarłych nie modlimy się na ogół w intencji duszy śp. N.? Gdy dochodzi natomiast do beatyfikacji czy kanonizacji, wtedy modlimy się do błogosławionych czy świętych: św. Teresy, św. Franciszka. Gdzie – jeśli tak można powiedzieć – podziewa się owa dusza?
 
W punkcie wyjścia trzeba by przypomnieć, że dusza jest nieśmiertelna. Natomiast co do owej modlitwy „za duszę”, to jest w niej pozostałość z dawnej pobożności i liturgii. Nie było modlitwy za zmarłych, która by nie kończyła się wezwaniem: „A dusze wiernych zmarłych przez Miłosier­dzie Boże niech odpoczywają w pokoju”, jak byśmy zapominali o tym, że człowiek – nie tylko dusza – zmartwychwstanie. Dusza jest w człowieku ważnym elementem, życionośnym – niesie życie, przekazuje je. Nie jest jednak całym człowiekiem. Można by powiedzieć tak: modląc się za dusze, modlimy się za zmarłych. Współcześnie w liturgii tu i ówdzie wraca element duszy, ale zasadniczo modlimy się za zmarłych, mówiąc o nich osobowo, czyli nie za duszę śp. Genowefy, Teodora, Jadwigi, tylko za śp. Genowefę, Teodora, Jadwigę itd. Modlimy się za tych, którzy są ludźmi i ludźmi pozostali, tyle że w postaci rozproszonej, rozdzielonej. Dusza żyje swoim życiem, ciało jest obumarłe i czeka na powrót życia. W tym kontekście trzeba rozumieć sprawę błogosławionych czy świętych. Modlimy się do zmarłych świętych – do bł. Jana Pawła II, do św. Teresy. Liczy się ich obecność przy Bogu. Zwracamy się więc do nich, wiedząc, że są osobowymi znakami jedności z Bogiem. Dlatego ten znak – osoba Jana Pawła II, każdego innego świętego czy błogosławionego – jest dla nas rękojmią tego, że nasza modlitwa idzie we właściwym kierunku i do­ciera do właściwego „adresata”.
 
Ksiądz Biskup wspomniał o duszy, ale wyznajemy wiarę w ciała zmar­twychwstanie. O jakie ciało chodzi?
 
Na pewno chodzi o ciało człowieka, bo musi to być kontynuacja życia. Człowiek bez ciała jest istotą niepełną, dopiero kiedy otrzymuje ciało, staje się istotą, która żyje. Warto sobie przypomnieć prosty zapis teologii stworzenia. Adam, pierwszy człowiek, ma ciało, ma duszę. Pan Bóg bierze jego kość, jego żebro, czyli bierze z jego życia, i daje temu życiu duszę Ewy, dzięki czemu staje się człowiek istotą w pełni żyjącą. My to ciało tracimy wtedy, kiedy umieramy. Życie ludzkie jako takie pozostaje. Ono czasem daje znaki, że jest – myślę tu o obecności życia naszych zmarłych. Święci dają znać o sobie swoim wstawiennictwem albo poprzez cuda, których się oczekuje w czasie procesu beatyfikacyjnego czy kanonizacyjnego. Ale są jeszcze inne momenty, kiedy ludzie zmarli są nam bliscy przez jakieś natchnienia, przeniesienie myśli. To się zdarza. Człowiek zmarły wprawdzie ciała nie ma, bo jego ciało zostało w grobie, ale zostanie wskrzeszone do nowego życia, w innym blasku. Pan Jezus, kiedy jawi się Apostołom, jest z początku nierozpoznawany. Niby jego wygląd jest taki sam, nawet pokazuje przebicia po gwoździach u nóg, na boku po włóczni – jest jednak inny. Kiedy już daje się poznać, kiedy Mu się przypatrują, to wszystko inne zostaje jakby na marginesie czy daleko w tle, bo realna staje się obecność Tego, który powrócił w pełni życia, w kształcie nowego życia. Z ludzkiego ciała w grobie po 20 czy 30 latach zostaje niewiele prócz grubych kości. Wszystko inne ulega zniszczeniu. Niezależnie od tego, czy z tego ciała po spaleniu pozostał tylko proch, czy też je spalono i prochy rozrzucono w morzu, albo pożarły je ryby, Pan Bóg i tak musi stworzyć nam nowe ciało. I nie będzie go tworzył na bazie prochu, ale na bazie życia. Mówimy, że ciało jest uwielbione, czyli doskonałe, uduchowione, nieograniczone materią. Tak mówi św. Tomasz z Akwinu. Bliska nam też jest teoria ks. Franciszka Sawickiego. Chodzi o ciało, które bez trudu się przemieszcza. Chrystus wchodzi przez drzwi zamknięte, czyli to ciało ma właściwości duchowe. Jest ono wciąż tym samym elementem tworzącym kiedyś jedność osobową w Chrystusie lub w każdym innym człowieku. Ciała zmartwychwstanie to po prostu powrót do życia duszy, to znaczy elementu duchowego, w elemencie cie­lesnym, który otrzymuje nowy kształt, nowy wymiar potrzebny w rze­czy­wistości ponadziemskiej, czyli wiecznej.
 
Osoby, które straciły swoich bliskich, często pytają, czy spotkają się z nimi po śmierci. Czy można je utwierdzać w przekonaniu, że tak się stanie?
 
Oczywiście, niebo, które jest miejscem szczęścia, nie może mieć ani krzty niedoskonałości, a więc tęsknoty, żalu. „Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły” – czytamy w Apokalipsie (Ap 21,4). A zatem również miejsce tęsknoty zostanie „wyrównane” przez możliwość spotkania ze wszystkimi, oglądania ich w Bogu. To jest owo wielkie zwierciadło, dzięki któremu w jakimś sensie już teraz, ale przede wszystkim w wieczności, możemy zobaczyć tych, którzy razem z nami tworzą wspólnotę zbawionych. Piękne jest oczekiwanie na wspólnotę życia w niebie – nie bezczynne zasiadywanie, co chyba byłoby nudne, ale pełna aktywność, aktywność kontemplacji i miłości. W życiu wiecznym w niebie to właśnie jest najistotniejsze. Dlatego nasi bliscy na pewno będą z nami i my z nimi.
 
Modlimy się za dusze cierpiące w czyśćcu. Cierpienie to kojarzy nam się zawsze z czymś odczuwalnym, bolesnym, a sam czyściec z jakimś pomieszczeniem. Czy nie warto przemyśleć mówienia o czyśćcu, żeby za bardzo cieleśnie jednak to nie brzmiało?
 
Wypada jeszcze raz przypomnieć, że my z trudem obywamy się bez konkretnych ram czasu, przestrzeni. Wydaje nam się też, że wieczność to podział na trzy przestrzenie: niebo – piękne, wielkie, gdzieś u góry; czy­ściec – gdzieś między niebem i ziemią; i piekło, gdzieś poniżej ziemi, w jej głębinach, gdzie podobno jest jakiś ogień... Pewnie by od tych ram przestrzennych trzeba odejść, ponieważ wieczność jest duchowa i nie ma ani ram czasowych, ani przestrzennych.
 
Sama nazwa „czyściec” (łac. purgatorium; purgare – oczyścić) wiele mówi. Teologowie podają, że ogień czyśćcowy, na podobieństwo fizycznego ognia, dokucza, pali, parzy duszę. Chodzi jedynie o analogię, bo duch takich cielesnych doznań nie odczuwa. Niemniej czyściec jest spo­so­bem pokutowania, nie wiemy, jak długim, bo to wszystko trwa już w wieczności. Wieczność kawałkowana przestaje być czytelną wiecznością. Pan Bóg inaczej to rozstrzyga. Pewnie byłoby zuchwalstwem powiedzieć, że czyściec jest na ziemi, że tutaj się oczyszczamy. Tomasz a Kempis w Naśladowaniu Chrystusa pisze o doznaniach ludzi skazanych na cierpie­nia fizyczne w czyśćcu, a także w piekle. W piekle bez końca, w czyśćcu – na czas ograniczony. „Dlaczego tu nie możesz znieść na przykład godziny cierpienia – pyta Tomasz a Kempis – kiedy tam przyjdzie ci cierpieć na przykład sto lat albo tysiąc lat?”. To słuszne pytanie. Ale jednocześnie dobrze wiemy, że jest to tylko mówienie analogiczne. Dlatego, owszem, bolesne jest to, że się czeka, że nie można już teraz się radować, ale jest to w końcu miejsce nadziei. Nadziei nie ma tylko tam, gdzie jest piekło. W piekle dantejskim jest napis: „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wstępujecie”. W czyśćcu jest nadzieja, dlatego bardzo pokrzepiające jest to, że kara czyśćcowa, doczesna, a więc kończąca się, ograniczona, to kara, która prowadzi ku wyzwoleniu.
 
Sposób głoszenia słowa Bożego wciąż się zmienia. Jeszcze niedawno rekolekcjoniści straszyli swoich słuchaczy piekłem. Właściwie już się tego nie spotyka. Rodzi się jednak pytanie: Jak dzisiaj duszpasterze powinni głosić prawdę o życiu wiecznym?
 
Na pewno przerysowywano obraz piekła, puszczano wodze fantazji, żeby pokazać, jak wygląda piekło. Pomagali zresztą w tym malarze wielkiej klasy – Michał Anioł, Hans Memling – czy jeszcze inne przedstawienia wywodzące się z wizji religijnych tamtego czasu. Przekładano teorie religijne na obraz. W tamtych czasach nawiedzały Europę epidemie na przykład dżumy (zwanej czarną śmiercią), ludzie ginęli setkami również podczas wypraw krzyżowych. Panował więc strach przed śmiercią, przed karą, a jednocześnie dominowała wizja piekła. Mówiono: uratujesz się wtedy, kiedy będziesz dzielny, mocny, kiedy będziesz przy boku Pana, bo w przeciwnym razie czeka cię potępienie. Wielu kaznodziejów próbowało w sposób plastyczny, a nawet reistyczny, te sprawy ukazywać, ażeby skutecznie ratować wiernych przed popadnięciem w zagrożenie, które niesie ze sobą karę piekła. Czyściec jako taki też nie jawił się jako atrakcyjny, skoro wiąże się z cierpieniem.
 
Nie można, oczywiście, pominąć śmierci i pocieszać ludzi dotkniętych żałobą: „Nic takiego się nie stało”. Stało się. Stała się rzecz wielka, straszna – nastąpiła śmierć kogoś bliskiego. Trzeba natomiast powiedzieć, że po tym ciężkim doznaniu przychodzi czas ukojenia, innego widzenia rzeczywistości. W trakcie homilii żałobnych niekiedy mówię wiernym, że często widzimy rzeczywistość śmierci tylko przez łzy. Łzy zacierają obraz, nie dają pełnego widzenia. Natomiast kiedy obeschną, gdy ustanie płacz, wtedy zobaczymy ten obraz w innym wymiarze. Dlatego trzeba mówić tak: życie wieczne, niestety, poprzedzone jest przejściem przez próg śmierci. To jest nieodzowne – przeszedł Chrystus, święci przeszli, wszyscy przeszli. I Matka Boska przeszła. Jan Paweł II bardzo odważnie kiedyś powiedział: „Nie zasnęła – umarła, tak jak umiera każdy inny, bo i Chrystus umarł”. Natomiast po drugiej stronie – i to jest bardzo istotne – jest rzeczywistość życia. To nas powinno budować. Buduje nas nadzieja zmartwychwstania.

Rozmawiał ks. Wojciech Węckowski
Pastores 52(3)2011