logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
o. Mateusz Hinc OFMCap
Psychologiczne aspekty wyznania grzechu
Pastores
 


O spowiedzi najczęściej mówi się z duszpasterskiego punktu widzenia. Jest to jak najbardziej słuszne i potrzebne. Wydaje się jednak, że warto niekiedy poszerzyć swoją wiedzę na temat sakramentu pokuty, ale w kontekście procesu przeżywania go i to procesu, jaki zachodzi w nas, spowiadających się, a nie tylko w nas, spowiadających innych. Nie chodzi o typową analizę psychologiczną, ale o pomoc w lepszym zrozumieniu tego, co dzieje się podczas sakramentu pojednania. Nie w sensie teologicznym czy relacji do Boga, tylko na płaszczyźnie psychiki człowieka, który przeżywa swoje spotkanie z miłosiernym Panem. Staje się to ciekawsze, jeśli weźmiemy pod uwagę spowiadającego się kapłana, nie zaś „normalnego” penitenta.
 
Jednym z najczęściej podkreślanych przez penitentów elementów przeżyciowych podczas spowiedzi jest strach. Wydaje się to po części zrozumiałe. Pojawia się jednak pytanie, czy jest to możliwe, aby kapłan, który wie, co to sakrament pojednania, który sam przecież innych spowiada, odczuwał strach, gdy musi wyznawać swoje grzechy. Okazuje się, że podczas rozmów o sakramencie pokuty z osobami duchownymi właśnie ten argument pada najczęściej jako pierwszy: „Czy on mnie zrozumie?”. Ten fakt zmusza do spojrzenia na swoje własne doświadczenia spowiedzi. Rzeczywiście, kapłan to też człowiek. Wiedzieć, czym jest spowiedź, i uczyć innych spowiadać się to jedno, a spowiadać się samemu to drugie. Jest prawdą, że my, kapłani, również odczuwamy niepewność, gdy idziemy do nieznajomego spowiednika, a nie do swego duchowego ojca. Jak mu wytłumaczyć? Jak przedstawić grzech czy przeżywaną trudność? Co on o mnie pomyśli? To takie „ludzkie wątpienie” jesteśmy w stanie zrozumieć. Też po ludzku. Jednak z punktu widzenia procesu psychologicznego rodzi się pytanie: dlaczego kapłan znający zasady sakramentu pojednania, wiedzący o tajemnicy spowiedzi, odczuwa strach, a może raczej nieokreślony bliżej lęk? A dokładniej: co tak naprawdę odczuwa? Co się z nim podczas sakramentu pojednania dzieje? Oczywiście, w kontekście przeżyciowym, nie teologicznym.
 
Wstyd, mówienie prawdy, a trudności z ujawnieniem siebie...
 
To, że coś się dzieje, nie ulega wątpliwości. Potwierdzają to kapłani, którzy mają kłopoty z przystąpieniem do sakramentu spowiedzi. A zwlekają niekiedy długo, a nawet bardzo długo. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że winę za tę sytuację ponosi wstyd. Że to przez poczucie wstydu przeżywamy trudności w sakramencie pokuty. Wstyd, owszem, ale to nie wszystko. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest nasza „doskonałość”. Od razu należy się wyjaśnienie, że nie chodzi o pychę, zapatrzenie w siebie czy nieadekwatną wiarę w swoje możliwości. Nie chodzi też o zuchwałość czy jakiekolwiek świadome działanie (aczkolwiek i takie butne zachowania pośród nas można spotkać). To, z czym mamy do czynienia, jest działaniem, postawą w zasadzie nieuświadomioną do końca. Znajduje ona potwierdzenie w wynikach testów aplikowanych osobom duchownym. Niektóre kwestionariusze psychologiczne mierzą pewien czynnik, który wskazuje na naszą otwartość i prawdomówność. Nie chodzi o pomiar kłamstwa, ale szczerości wobec siebie samego. Przykładem mógłby być czynnik Gougha w MMPI, który dotyczy postaw obronnych. Zauważa się, że osoby duchowne niezwykle rzadko mają wyniki w normie. Raczej nieświadomie (bo w rzeczywiści starają się być uczciwe i solidnie testy wypełniać) dążą do pokazania siebie w lepszym świetle. Tak, jakby bały się przed samymi sobą, że posiadają wady, albo że odkrycie tych wad sprawi, iż ktoś, na przykład psycholog odczytujący test, się zgorszy. Fakt ten dotyczy nie tylko tych z nas mających „trudności” natury psychicznej. Lęk przed ujawnieniem prawdy o sobie objawia się również poprzez odrzucenie, niekiedy bezpardonowe, w sposób pełen sarkazmu czy nawet niegrzeczne, wszystkich, którzy mogliby nas poznać. Przykład? Co myślimy lub co mówimy o psychologach? Najczęściej wyśmiewamy, oskarżamy, odrzucamy. Dlaczego? Nie dlatego, że ich znamy, ale dlatego, że gdzieś nieświadomie odczuwamy lęk przed kimś, kto mógłby za dużo o nas wiedzieć czy powiedzieć. Tak przy okazji, warto te emocje ostudzić, bo nie jest prawdą, że psycholog, spojrzawszy człowiekowi w oczy, wszystko już o nim wie. Wydaje się zatem, że jedną z głównych przyczyn trudności w spowiadaniu się duchownych jest gdzieś głęboko ukryte przekonanie, że winniśmy być dobrzy, niewinni, bezgrzeszni... No i jak zgrzeszymy, to dramat! Tymczasem warto by sobie przypomnieć, że Pan Bóg stworzył nas jako ludzi, a nie aniołów. Każdy z nas ma więc być dobrym człowiekiem, a nie udawać anioła. A dobry człowiek żyje w prawdzie, także tej trudnej o sobie samym.
 
Problemem wynikającym z powyższej kwestii lub też powiązanym z nią jest trudność dotykająca wielu kapłanów, a polegająca na niedawaniu sobie prawa do popełniania błędów. „Kto jak kto, ale ja gafy czy błędu popełnić nie mogę. A jeśli popełnię, to zaczynam na siebie krzyczeć i to bez miłosierdzia.” Albo też zaczynam krzyczeć na innych. Przyjmujemy podobny mechanizm działania jak wielu ludzi, ostro krytykujących księży, czyli nas. Często – aczkolwiek nie zawsze – wiąże się to z ich własnymi grzechami. Jeśli nagrzeszę i sobie z tym nie radzę, to oskarżam innych. Próbuję sobie i innym udowodnić, że to właśnie księża są gorsi, że grzeszą więcej i ciężej niż ja, a przecież nie powinni. Ilość ataków na kapłanów się zwiększa, bo coraz więcej jest problemów i ludzie sobie z nimi nie radzą. Nie oznacza to, że jesteśmy całkiem bez winy, bo jakiś procent naszych błędów czy grzechów też na taką wrogą postawę w stosunku do nas wpłynął. Nierzadko jednak nie potrafimy pogodzić się z tym, że upadamy. Nie potrafimy ze spokojem dostrzec w sobie „starego i nowego człowieka”, jak widział to św. Paweł. Podświadomie wielu uważa, że kapłan to tylko i wyłącznie nowy człowiek. Grzech – to nie dla niego! Skrajnym odbiciem tego może być postawa odwrotna, w której jakiś ksiądz, nie radząc sobie z grzechami, przestaje się nimi przejmować, albo wszystko usprawiedliwia. André Louf w książce W rytmie łaski zwraca uwagę na „zatwardziałych sprawiedliwych”. To tacy, którzy są przekonani o konieczności bycia doskonałymi w sensie bezgrzeszności. Walczą z grzechem, ale nie ma w tym odniesienia do Boga. Jest natomiast odniesienie do nich samych i do grzechu. Sami chcą sobie z grzechem poradzić. Taka postawa może jednak doprowadzić do tego, iż na zewnątrz wszystko będzie bez zarzutu, ale wewnątrz będziemy dalecy od Boga. Może po to, aby powiedzieć: „Tyle lat Ci służę, a Ty mi nie dałeś nawet koźlęcia...”, czyli nawracam się po to, aby sobie i Bogu udowodnić, iż jestem doskonały: „zatwardziale sprawiedliwy”.
 
Przy okazji warto sobie zadać pytanie, jacy jesteśmy, gdy spowiadamy innych: łagodni, pełni miłości czy raczej ostrzy, wymagający, a może nawet krzyczący na penitentów. Nie zawsze tak jest, ale warto sobie zdać sprawę z tego, że niekiedy nasza „ostrość” jest nieuświadomionym przejawem przeżywanych przez nas trudności. Sami sobie nie radzimy z grzechem, więc musimy na innych „pokrzyczeć”. Człowiek lepiej się czuje, gdy spotyka innych grzeszników, o których „z troską” walczy, aby dać im motywację do poprawy. Bo poprawić się to przecież nic prostszego: „Sto razy próbowałem i zawsze mi się udawało”.
 
Kolejną trudnością jest wiara w przebaczenie. Niby wierzymy, że Bóg przebacza. I wiemy, że kapłan, który spowiada mnie, kapłana, to narzędzie w rękach Boga. A jednak odczuwamy lęk: nie tylko na poziomie: „czy on mnie zrozumie?”, ale i na poziomie: „czy rozgrzeszy?”, „czy potraktuje ze zrozumieniem?” itd. Wydaje się, że kwestia ta nie dotyczy jedynie lęku przed spowiadającym nas kapłanem, ale jest osadzona głębiej. Niekiedy spotykamy się z dziwnym jak na duchownego faktem: z trudnością wybaczenia sobie samemu. W praktyce objawia się to w pytaniu: „Ojcze, czy naprawdę Bóg mi wybaczy taki grzech? Przecież jestem kapłanem...”. Odnosi się wrażenie, że to my nie potrafimy sobie wybaczyć. Bo przecież Pan Bóg wybacza. Mamy potwierdzenie spowiednika. Problem zatem jest w nas. To my nie potrafimy sobie wybaczyć. Może dlatego mamy niekiedy kłopot z uwierzeniem w wybaczenie naszych win. Przyczyn tego może być wiele: poczynając od relacji z własnym ojcem, który nie wybaczał, był wymagający i ostry, aż po usilne dążenie do własnej doskonałości i nieomylności, niepozwalanie sobie na błędy. Dlatego warto w tym miejscu wspomnieć, że w badaniach nad dążeniem do celu pojawiają się mogące nas zainteresować zestawienia. Kiedy chcemy osiągnąć maksimum szczęścia i poprawności (również tej rozumianej jako nieomylność, niepopełnianie błędów), musimy zdawać sobie sprawę, że nie jest to możliwe w 100%. Maksymalnie możemy w tym względzie osiągnąć 70%. I to pod warunkiem, że świadomie pozwalamy sobie na 30% błędów (lub godzimy się z faktem, że jako ludzie upadamy i grzeszymy). Jeśli na siłę chcemy pozostać bezgrzeszni i nie popełniać błędów, to – w najlepszym wypadku – będzie 30% sukcesów i 70% upadków oraz porażek.
 
Wypowiadanie siebie
 
Niekiedy narzekamy na język młodzieży, na brak precyzji w wypowiedziach. Ale okazuje się, że sami mamy z tym coraz większe trudności. Jesteśmy dziećmi epoki i żyjemy w tym, a nie w innym wieku, i na tym, a nie innym poziomie technologicznym. Co ma to wspólnego ze spowiedzią? Wbrew pozorom, niemało. Okazuje się, że zaczynamy coraz częściej używać języka mediów, języka techniki, który nie bardzo jest w stanie wyrazić nasze wnętrze. Więcej, nie bardzo potrafimy powiedzieć, co się w nas dzieje. To nie jest jedynie kwestia młodzieżowego slangu. To sprawa dotykająca nas, kapłanów. Teoretycznie, kiedy używamy języka teologicznego, to nie ma problemu, bo używa go tak spowiadający ksiądz, jak ksiądz spowiadający się. Gdy jednak ktoś używa języka mediów, elektroniki, może stać się niezrozumiały. Także dla spowiednika.
 
Do tego trzeba dołożyć jeszcze świat komórek i czatów – nieustannie poszerzający swoją obecność w naszym życiu, niekiedy wypychający z naszego życia elementy duchowości. Niestety, ten elektroniczny świat gadżetów zaczyna zajmować miejsce przeznaczone na głębię ducha, na skupienie i milczenie. Czyli tego, co pomaga nam w intymnym spotkaniu z Jezusem w naszym sercu. A jak ma się to do spowiedzi? Podobnie jak omówione wyżej problemy. Dotyka zdolności wypowiedzenia, ukazania swojego wnętrza. Wydaje się, że im więcej SMS-ów, tym uboższy język. Tracimy zdolność jasnego, klarownego wyjaśnienia zarówno grzechu, jak i jego całej otoczki. Przyjmujemy język skrótów używanych w SMS-ach. Nawet nie wiemy, kiedy zaczynamy mówić skrótami językowymi pochodzącymi z czatów. Osobliwe to, ale prawdziwe. Nie dziwi to, gdy spowiadamy dzieci i młodzież z generacji komórkowej. Mogą jednak pojawić się w nas wątpliwości i trudności, gdy spowiadamy księdza używającego takiego języka. Wydaje się, że również on odczuwa spory dyskomfort, nie mogąc wyrazić tego, co chce, i tak, jakby chciał.
 
Zauważa się jeszcze jedną nieporęczność w nas, spowiadających się kapłanach. Akurat nie nową, bo istniejącą od dłuższego już czasu. Trudność ta ma dwa wymiary. Pierwszy dotyka świadomości i umiejętności wyrażenia swoich emocji, drugi dotyczy spowiadającego mnie kapłana. Trudno zaprzeczyć, że my jako ludzie, a dokładniej mężczyźni, przeżywamy emocje. Wcale nie należą one jedynie do świata kobiecego, jak niektórzy by chcieli. Pewnie, że spowiedź to wyznanie grzechów, a nie czas na ekshibicjonizm – jak niekiedy można usłyszeć. Trudno się z tym nie zgodzić. Ale nie można przeczyć, że popełniając grzech, w jakiś sposób fakt ten emocjonalnie przeżywam. Pierwsza płaszczyzna trudności dotyczy zdolności powiedzenia tego, co czułem, co czuję, co przeżywam, druga zaś dotyczy dania mi możliwości powiedzenia tego wszystkiego. Rzadko, ale spotykamy się z reprymendą spowiednika, który każe poprzestać na wyliczaniu grzechów. Niby dobrze, ale jak może w pełni zrozumieć i jak może ocenić grzech, jeśli nie pozna tego, co się wówczas naprawdę w samym grzeszniku, jak i wokół niego działo? I odwrotnie. Jeśli my spowiednikowi nie jesteśmy w stanie o tym powiedzieć, bo nie bardzo wiemy jak, albo, co gorsza, nie potrafimy nazwać tego, co czujemy, to jak spowiednik ma nas zrozumieć i jak ma nam pomóc?
 
Szczerość
 
Czasem chodzi o nieco inny problem: o delikatną, subtelną granicę pomiędzy chrześcijaństwem (i tym, co się z nim wiąże) a humanizmem. Na czym polega kłopot? W naszych czasach wielu ludzi medytuje, pości, dąży do doskonałości. Niekiedy oficjalnie z pobudek wiary czy religii. Ale motywacja ich nie jest czysta, gdyż okazuje się, że robią to, aby się dobrze z tym czuć. Aby móc sobie powiedzieć: och, ale się namodliłem albo napościłem. Inaczej mówiąc, celem jest przeżycie samozadowolenia. I to jest właśnie ów humanizm. Chrześcijanie też poszczą, modlą się, dążą do doskonałości, ale nie po to, aby się z tym dobrze czuć, lecz po to, by mieć lepszy kontakt z Bogiem, aby się do Niego zbliżyć. I w tym tkwi różnica. Krótko mówiąc, świadomy chrześcijanin nie robi tego, aby mieć lepsze samopoczucie, czy też by podnieść swoje – niekiedy niskie – poczucie wartości. Czyni to po to, by lepiej móc żyć nauką Pana Jezusa, by kontakt z Nim nie był czystą formalnością, ale przeciwnie, żeby go z Bogiem jednoczył. W ten sposób staje w prawdzie i szczerości wobec siebie samego i Boga – tak jak robili to Ojcowie Pustyni.
 
Jak to się ma do spowiedzi kapłanów? Można zauważyć, że niekiedy kapłani przeżywają poważne strapienie wywołane trudnością z uniesieniem ciężaru odpowiedzialności. Zgrzeszymy i pędzimy do spowiedzi. Natychmiast! Już! Teraz! I znowu, niby wszystko zgodnie z nauką Kościoła. Bo przecież nie jest dobrze, abyśmy żyli w grzechu, czy też z nieczystym sumieniem, i w takim stanie sprawowali nasze kapłańskie funkcje. Jakimi stalibyśmy się świadkami? Problem jednak istnieje i wydaje się być dość głęboki. Aby go zrozumieć, trzeba pytać o motywację: dlaczego to robię? Niekiedy motywacja jest czysta, ale zdarzają się wypadki, że pędzimy do spowiedzi, gdyż źle się z grzechem czujemy. Oczywiście, trudno się czuć dobrze z grzechem, ale tu chodzi o coś innego: „Ja się źle czuję, bo ja zgrzeszyłem”. Czyli biegnę nie dlatego, by pojednać się z Bogiem, ale po to, aby zmazać z siebie dowód na to, że zawiodłem, że zrobiłem coś złego. Ja! Owszem, przecież jestem ważny, przecież chodzi o mnie, ale w tym miejscu należy postawić poważne pytanie: „Gdzie w tym, co robię, jest Bóg?”. Czyż nie On winien być na pierwszym miejscu, a nie moje „ja”? To delikatny i subtelny problem. Trudny do wyjaśnienia, ale warto zacząć go sobie uświadamiać. Jeśli jesteśmy kapłanami, to i ludźmi. A jeśli ludźmi, to i grzesznikami. Upadamy i mimo najszczerszej chęci będzie się to powtarzało. A Pan Bóg o tym wie i nas kocha. Po co więc siebie stawiać na pierwszym miejscu? Co więcej, jeśli motywacją jak najszybszej spowiedzi jest potrzeba zrzucenia z siebie ciężaru winy (a nie pojednanie z Bogiem), to oznacza, iż boimy się odpowiedzialności za nasze czyny. Jak najszybsze zrzucenie ciężaru może kryć za sobą niezdolność do przyjęcia prawdy, iż jestem grzesznikiem. Źle się z tym czuję. Jeśli czynię coś złego, to powinienem ponieść tego konsekwencje. Szybkie zrzucenie brzemienia oznacza w tym wypadku lęk przed stanięciem w prawdzie. Najłatwiej jest „oddać coś” w spowiedzi i przestać o tym myśleć. Autentyczna przemiana i nawrócenie oznaczają jednak trud zderzenia się z prawdą, ciężar przyznania się: Tak, jestem grzesznikiem. Nie chodzi tu jednak o ciągłe rozpamiętywanie już przebaczonych i odpokutowanych grzechów, czy o pogrążanie się w rozpaczy. Nawrócenie w tym przypadku domaga się głębokiej refleksji nad przyczynami upadków, ich konsekwencjami. To, oczywiście, niesie ze sobą poczucie dyskomfortu, ale i wymóg spojrzenia na konsekwencje winy. Szybkie „oddanie” tego w konfesjonale nie daje mi możliwości, by podjąć taką refleksję, ale pozwala szybko o wszystkim zapomnieć i poczuć się dobrze.
 
Niekiedy pojawiają się stwierdzenia, „że jeśli braknie szczerości wypowiadania siebie w konfesjonale, to będzie więcej wypowiadania siebie w terapii”. Trudno nie przyznać racji takim opiniom. Jest w nich o wiele więcej prawdy, niż zakładają to wypowiadające te opinie osoby. Niestety, kwestia nie jest prosta, bo dotyczy emocji, z którymi wielu z nas, duchownych, nie potrafi sobie poradzić. Gdy mamy grypę, chętnie udajemy się po pomoc do lekarza. Kiedy natomiast pojawią się trudności natury emocjonalnej czy psychicznej, jak choćby kryzys, załamanie, wówczas uważamy, że ma pomóc nam Pan Bóg. Niby logiczne, ale dlaczego postępujemy inaczej, mając grypę, a inaczej przeżywając kłopoty natury psychicznej? Wiele osób duchownych sceptycznie odnosi się do psychologów. Nie grozi im więc psychoterapia, bo jej nie akceptują. Jeżeli zatem nie są w stanie zdobyć się na odwagę i szczerość w konfesjonale, to gdzie mają szukać pomocy? Tej trudności w żadnym wypadku nie powinno się ignorować. Jeśli nie mamy komu powierzyć trudności, jakie przeżywamy, to skazujemy siebie na niesienie ich samemu. Czasem, bez wątpienia, sobie poradzimy. Jednak w większości przypadków, niestety, nie jesteśmy w stanie zaradzić przeżywanym trudnościom. Dlatego warto pamiętać, że sakrament spowiedzi to potężne „narzędzie” w rękach kochającego nas Boga. Jeśli Jemu nie zaufamy, to komu? Nie zmienia to jednak faktu, że sakrament pokuty nie wyleczy nas ani z grypy (choć może i takie przypadki się zdarzają, bo Bóg przecież wszystko może), ani – w wielu przypadkach – z trudności natury psychicznej. Trzeba roztropnego połączenia działania łaski Bożej oraz pomocy drugiego człowieka, na przykład psychologa czy psychoterapeuty. Porządek działania łaski oraz porządek działania wiedzy człowieka to dwa różne porządki. Nie ma co porównywać działania Boga z działaniem człowieka, jednak to Pan Bóg dał nam roztropność, talenty. To On daje nam lekarzy i psychologów. Jeżeli więc ktoś nie radzi sobie z trudnościami, kryzysami, a kierownictwo duchowe mu nie wystarcza, to oznacza, iż potrzebuje pomocy psychologicznej. I roztropnie byłoby z niej skorzystać.
 
Dobrze byłoby jeszcze zwrócić uwagę na dwie kwestie, które nas, spowiadających się kapłanów, dotyczą. Jedna, doskonale znana, to rutyna. Każdemu grozi wpadnięcie w automatyzm typu: co dwa tygodnie w konfesjonale te same grzechy, bez zadania sobie trudu zrobienia porządnego rachunku sumienia. Tymczasem okazuje się, że systematycznie robiony rachunek sumienia nie tylko chroni nas przed niewłaściwym przyzwyczajeniem się do spowiedzi, ale przede wszystkim sprawia, że dojrzewamy. Dostrzegamy naszą małość, uczymy się pokory, a także szacunku dla innych, którzy też przecież grzeszą. Drugą kwestią wydaje się być trudność w przyjęciu nauki, jaką daje nam spowiadający nas kapłan. Nam, księżom, grozi poczucie „wszechwiedzy” i postępujące równolegle z nim przekonanie o swojej doskonałości. Jeśli sobie z tym nie poradzimy, jeśli nie nauczymy się traktować tego, co mówi spowiednik, jako podanie ręki (a być może i głos, i rada od Boga), to grozi nam pycha i małostkowość. Nie będziemy się rozwijali, a w najlepszym wypadku zatrzymamy się na jakimś, mało określonym, poziomie życia duchowego...
 
Wypowiadanie się na temat spowiadających się kapłanów nie należy do zadań prostych. Spowiedź jest wielką tajemnicą spotkania z miłosiernym Ojcem z jednej strony oraz kapłanem przychodzącym się pojednać z Bogiem, któremu służy, z drugiej. Sakrament ten jednak – jak widać – zawiera elementy porządku nie tylko teologicznego, moralnego, ale również psychicznego. Warto nie tracić tej prawdy z oczu.
 
Mateusz Roman Hinc OFMCap 
Pastores 44(3)2009

 
fot. Argentum, Snake | Pixabay (cc)