DRUKUJ
 
ks. Henryk Seweryniak
Dobra i zła samotność
Mateusz.pl
 


Samotność kleryka

Chcę w tym miejscu udzielić osobistej (i łącznej) odpowiedzi na trzy pytania zadane przez "Więź": "Czym jest dla Księdza samotność: potrzebą, wyzwaniem, przekleństwem? Czy ona pomaga czy przeszkadza - w życiu i w twórczości? Czy można być twórcą nie będąc samotnym?"

Otóż, samotność była dla mnie zawsze bardziej potrzebą niż przekleństwem. W seminarium często ostrzega się przyszłych księży przed samotnością i uczy, jak przed samotnością bronić się. Wiele z tego jest mądre i sensowne. Ale niekiedy jest to taka trochę pruderyjna, trochę poetycka, dobrze brzmiąca "przykrywka" dla problemów erotycznych czy seksualnych związanych z wyborem celibatu. Uważam, że w wychowaniu seminaryjnym trzeba to wszystko wyraźniej porozróżniać i inaczej ponazywać.

Piszę tak również dlatego, że jak daleko sięgam pamięcią, nigdy nie byłem samotny w sensie pozostawania w stanie pozostawienia samemu sobie. Miałem chwile tęsknoty i pragnień, tych wyśpiewanych przez Leszka Długosza: "w niedzielne letnie popołudnie, gdy kulę smutku toczy demon" i tych bardziej określonych, ale nie samotności. Tłumaczę to przede wszystkim jako dowód tego, jak wiele Jezus wnosi w życie człowieka, i dowód pełni, którą Ewangelia na pewno daje.

Jestem wszelako świadom, że każdy z nas przeżywa te sprawy odmiennie. Jestem też świadom niebezpieczeństw. Ktoś powiedział mi: "Często uciekasz przed ludźmi pod pozorem, że musisz przygotować wykład, coś tam przeczytać, napisać... A życie przetacza ci się ponad głową". Zabolało mnie to. Zawsze myślałem, że w życiu księdza, nawet najbardziej otwartego, musi być także coś z pustyni, klasztoru, "tajemniczego ogrodu" - parę godzin na medytację, modlitwę, spisanie paru myśli do pamiętnika czy do kazania, na mocowanie się z celibatem. W życiu nauczyciela akademickiego ta potrzeba jest równie wyraźna - przygotowywanie habilitacji nazwałem kiedyś "samotnością długodystansowca" i coś w tym jest. A jeśli te dwa powołania ze sobą się łączą?

Przyznaję, nie umiem połączyć księżowskiej konieczności bycia dla innych, zwłaszcza w konfesjonale czy w jakiejś grupie, z samotnością klerka. Potrzebuję dużo czasu i ciszy na przemedytowanie i kompozycję każdego arytykułu, kazania, wykładu czy recenzji. Dlatego "zamykam się". Może i przesadzam z jednej strony z przyjmowaniem tzw. kuszących propozycji, a z drugiej - z nie odbieraniem telefonów czy nie odpowiadaniem na dzwonki. Tylko co począć z tymi, którzy tak chętnie, niekiedy z urzędu (w przekonaniu, że mają do tego pełne prawo), niekiedy całkiem sympatycznie, ot tak po koleżeńsku, a niekiedy chorobliwie ("tylko ksiądz profesor może mi pomóc"), okradają z czasu i dobrej samotności?

Przesadzam być może z innego również względu. Myślę o relacji mowy i pisma w naszym życiu. Dla wielu spośród nas twórczość to przede wszystkim wspomniane już pisanie. Dlatego uciekamy od pogaduszek, z zebrań, z kaw, z uroczystych inauguracji. Wyłączamy telefony, dzwonki. Pozwala to zebrać myśli, opracować dokładnie temat, pociągnąć go do tzw. końca. Tak musi być. Trzeba jednak i w tym zatrzymać się i zrobić rachunek sumienia. Bo oto od jakiegoś czasu każdy wykład muszę napisać, najmniejszą rozmowę przygotować. Wszystko układam w punkty, zaczynam celować w tworzeniu planów... Czy nie tracę spontaniczności? Czy nie obrastam w perfekcjonizm? Nie wiem. I nie wiem, czy już się poprawię. Piszę młodszym pod rozwagę.

ks. Henryk Seweryniak
 
strona: 1 2 3 4