To pięknie brzmi, ale czy jest coś, co mogłoby pomóc ludziom przełamać lęk przed podjęciem decyzji na całe życie?
Ja też miewałem wątpliwości, czy wstąpić do zakonu. Kilka miesięcy męczyłem się z takimi myślami i chyba było to po mnie widać, bo tato, z którym nigdy nie rozmawiałem na poważniejsze tematy, wziął mnie na rozmowę. Myślał, że się zakochałem, a to było trochę inne zakochanie. Bałem się mu powiedzieć o swoich planach; były czasy komuny, a tato był kierownikiem w swoim zakładzie pracy i syn-prezbiter mógł zniszczyć jego karierę. Przyjął to jednak spokojnie.
Uznał, że powinienem pojechać do Warszawy, gdzie mieszkał jego znajomy dominikanin. Umówiłem się na rozmowę z dwoma ojcami. Jeden z nich wstąpił do zakonu zaraz po maturze i radził mi, bym rzucił studia i z marszu do nich dołączył. Drugi, który poszedł do nowicjatu już po studiach, przekonywał mnie, żebym się obronił na politechnice i przyjechał dopiero wtedy. Dostałem więc dwie sprzeczne rady. Pomyślałem, że rzeczywiście dobrze będzie najpierw skończyć studia, ale gdy zacząłem wyliczać, ile lat będę musiał czekać na to, żeby zostać księdzem, stwierdziłem, że mi się to zupełnie nie opłaca. Przerwałem studia, dla spokoju wziąłem urlop dziekański, i wstąpiłem do nowicjatu. Tam zobaczyłem, że to jest właśnie to, czego szukałem. Moje miejsce. Ale nawet mimo tego wspaniałego poczucia, że dobrze robię, wybierając zakon, dalej się obawiałem, czy sobie poradzę. Studia filozoficzne i teologiczne, a także nauka łaciny, sprawiały mi wiele trudności. Z drugiej strony czułem, że zakon to mój dom. Czułem się "u siebie". Nie wszyscy tak się czuli. Po dwóch tygodniach - zanim zdążyłem się nauczyć imion wszystkich kandydatów - odeszło spośród nas co najmniej pięciu. Niektórzy zrozumieli, że to nie jest ich miejsce, dopiero po trzecim roku studiów.
Dobrze jest, gdy ktoś ma takie mocne doświadczenie zachwytu konkretną osobą czy życiem zakonnym. Niektórzy jednak tego nie doświadczyli, a żyć w samotności nie chcą. Co z nimi?
Tylko Bóg wie, co jest naszym prawdziwym powołaniem. Jako ksiądz, zakonnik, mogę jedynie towarzyszyć ludziom, którzy tego powołania szukają. Staram się pokazywać im różne drogi i powoli rozświetlać im ich sytuację, by łatwiej było im coś wybrać. Nie mam daru widzenia przyszłości - jak powiedziałby Ojciec Makary, starzec z Pustelni Optyńskiej. Kiedy ktoś pytał go np., czy powinien kupić ziemię, mówił: "Czy pojechałeś zobaczyć tę ziemię, czy tylko słyszałeś to, co opowiadają o niej inni? Pojedź tam, pooglądaj, a dopiero później zadecyduj. Nie kieruj się tylko tym, że inni powiedzieli, że to dobra ziemia".
Kiedyś przyszła do mnie dziewczyna. Nie prosiła wcale o pomoc w rozeznawaniu powołania, była pewna, że ma powołanie dożycia zakonnego. Nie mogła się jednak zdecydować na konkretny zakon. Postanowiłem wybadać, co myśli o małżeństwie. "Nie" - padła odpowiedź. Poprosiłem, by spotkała się z moją znajomą, która jest matką i żoną. Później chciałem porozmawiać z nią również o życiu w samotności. Po pierwszej rozmowie z tą kobietą stwierdziła, że właściwie małżeństwo nie jest takie złe... Za jakiś czas pojawił się w jej życiu ten właściwy mężczyzna i sytuacja się rozjaśniła. Dziewczyna, zamiast zakonnicą, została szczęśliwą mężatką. Okazało się, że od lat była zaangażowania w życie parafii i rodzina, osoby, z którymi współpracowała, podsunęły jej myśl o zakonie, że skoro jest tak związana z Kościołem, to naturalnym wyborem będzie zakon.
Lubię myśleć, że 11 listopada nie był końcem niewoli, ale początkiem wolności: początkiem sklejania trzech różnych światów. I nie wiem, czy to sklejanie się udało i czy możemy uznać, że się skończyło. 123 lata niewoli, potem 20 lat mozolnego dopasowywania trzech różnych pozaborczych tradycji i powracania do korzeni, początki rozwoju gospodarczego, nauki…
Z ks. prof. Henrykiem Seweryniakiem rozmawiała dr Monika Białkowska