logo
Niedziela, 28 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Bogny, Walerii, Witalisa, Piotra, Ludwika – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Remi Parent
Życie jako zmaganie ze śmiercią
Wydawnictwo Salwator
 


format: 145 x 205
stron: 96
ISBN: 83-89289-58-x


 

Aby żadna śmierć nie zabiła w nas życia
(fragment)

Wyruszyliśmy, ośmioro studentów i ja, w długą, trzymiesięczną pielgrzymkę do Jerozolimy. Po trzech tygodniach byłem pewien, że grupa się rozsypie. Mieszkaliśmy na kempingu, nieustannie w swoim gronie, doświadczając ścierania się sposobów myślenia, płci, różnych stanów życia. Pomogło nam wytrzymać stare przysłowie, które regularnie sobie powtarzaliśmy: "Tylko wariaci myśleli, że to nie było niemożliwe. I udało im się!...".

Moja poprzednia książka wysunęła słuszną tezę, że wiara nie jest dla ludzi zbyt roztropnych. Trzeba być szalonym, aby wyznawać czułość Boga Jezusa Chrystusa i Jego nieskończony szacunek dla ludzkiej wolności, aby twierdzić, że jest On obecny w sercu decyzji, które sprawiają, że jesteśmy przy życiu jako ludzie. Każda decyzja o życiu jest bowiem jednocześnie decyzją o umieraniu. Wszechobecność ograniczeń przypominających, że nie jesteśmy Bogiem, ostatecznie zaprasza do podjęcia najpoważniejszej decyzji - o rozluźnieniu uścisku, o wypuszczeniu z rąk. Lecz nawet w akcie wypuszczenia z rąk, Bóg wzbrania się przed podjęciem za nas decyzji. Milczy. Zaprawdę, tylko szaleńcy mogą wówczas wierzyć, że życie i miłość nigdy nie są niemożliwe.

Rozgrywając tę wielką grę życia i śmierci, nie ulegajmy pokusie zbyt pochopnego stwierdzenia, że w Jezusie Chrystusie życie odniosło ostateczne zwycięstwo nad śmiercią. Do końca nie można ufać zbyt szybko padającym odpowiedziom: niedostatecznie dokładnie wysłuchały one pytań i mogą spotęgować ból istnienia zamiast z niego uleczyć.

U kresu tej drogi powróciłbym raczej do zacytowanych we wprowadzeniu słów Drewermanna: "ten tylko, kto ma odwagę «zstąpić do piekieł» (...), zdoła mówić o «niebie» i w ten sposób spróbować wyrwać jedno życie z niewoli śmierci". Jeśli wiara chce się stać nadzieją i dawać świadectwo o życiu mocniejszym od wszelkiej śmierci, potrzebuje w istocie odwagi, aby uczciwie zamieszkać w każdej codziennej śmierci.

Zstąpienie w głębiny otchłani, w samo milczenie Boga, chyba już nauczyło ważnych rzeczy o tym, co znaczy żyć po chrześcijańsku. Na zakończenie tylko powtórzę niektóre z nich. Nie po to, aby jednym ruchem czarodziejskiej różdżki usunąć upiory codziennej śmierci, lecz aby wskazać kilka warunków, jakie powinniśmy sobie stworzyć, jeśli chcemy, by śmierć nie zabijała w nas życia, aby nasza nadzieja uparcie trwała w pragnieniu wyrywania życia z niewoli śmierci.


Umieć uznać swoje ograniczenia

Zdrowie naszego życia chrześcijańskiego wymaga, abyśmy najpierw umieli rozpoznać z jak największą przenikliwością ograniczenia, które są obciążeniem dla naszego życia. Wiem, że bynajmniej nie zawsze jest to proste. Ile czasu potrzebuje na przykład chory albo człowiek, który się starzeje, zanim uzna ograniczenia, jakie od tej pory narzuca mu ciało, ograniczenie możliwości dostępnych wyborów, a przede wszystkim działania i zaangażowania, z których trzeba już zrezygnować? Nie widzę jednak, jak bez przenikliwego spojrzenia na nasze ograniczenia moglibyśmy kontynuować długotrwałą naukę życia wiarą.

Czy jednak nauczyliśmy się, że sama wiara wymaga takiego uznania ograniczeń?
Wyszedłem ze szpitala w Wielki Piątek i byłem jeszcze rozbity doświadczeniem przebywania tam, które rozpoczęło się na oddziale intensywnej terapii. Postanowiłem, że w niedzielę pokrzepię swoją nadzieję na Eucharystii paschalnej w pewnej małej wspólnocie. Homilia była piękna; przebijała z niej głęboka wiara we wszechmoc zmartwychwstania. A jednak wydała mi się dziwna i obca. Bynajmniej nie ożywiła we mnie nadziei, ale wywołała niepokój graniczący ze smutkiem. Dlaczego spowodowała taki skutek?

Czułem, że muszę oddzielić zmartwychwstanie (a raczej sposób, w jakim mówiła o nim homilia) od tego, co właśnie przeżyłem w szpitalu. Słusznie zapraszano mnie do wejścia w życie Zmartwychwstałego. Ale wydawało się, że to wejście wymaga ode mnie, abym najpierw wymazał poprzednie dni, abym narzucił milczenie przeżytym cierpieniom. Krystalizowało się we mnie pytanie: czy należy przemilczeć ograniczenia i śmierć, aby mówić o życiu w sposób chrześcijański?

Jestem pewien, że ktokolwiek, kto choć raz w życiu cierpiał (a więc wszyscy!), zrozumie sens tego pytania.
Nie ma mowy o tym, by zaprzeczać, że wiara zaprasza do tego, by dać się porwać nurtowi zmartwychwstania. Aby jednak doświadczyć, jak dalece życie w Jezusie Chrystusie jest mocniejsze od wszelkiej śmierci, czy jest konieczne i możliwe - i pożądane z chrześcijańskiego punktu widzenia - zachowywać się tak, "jak gdyby" naszego życia już te ograniczenia nie dotykały? A zatem tak, jak gdyby nie istniała żadna śmierć związana z tymi ograniczeniami, gdy nadchodzi czas decyzji? Jak mamy się czuć szanowani i kochani we wszystkim, czym jesteśmy i czym żyjemy, jeśli wiara w zmartwychwstanie Jezusa skazuje na nieważność nasze wcześniejsze i dzisiejsze żałoby te, które zapowiadają się na jutro?

Tym, co budzi lęk, nie są ograniczenia same w sobie. Sprawami, których mniej lub bardziej świadomie się obawiamy, są decyzje, które przygotowują i sprawiają, że umrzemy dla roszczenia, iż możemy być wszystkim i zrobić wszystko. Jeśli skądinąd nie uznaję moich ograniczeń i odmawiam trwania z nimi w zażyłej więzi, to jak mam żyć w wolności jako człowiek odpowiedzialny za swoje decyzje? Taki brak czułości wobec samego siebie, a więc wobec ograniczeń, jakie mnie dotykają, prowadzi do paraliżu wolności.

Czy w gruncie rzeczy istnieje coś bardziej zgubnego niż odgrywanie doskonałości? Czy też będę się chełpił, że w takiej czy innej sytuacji posiadłem sekret idealnej decyzji i będę próbował podporządkować jej życie moje i innych ludzi. Wówczas albo staję się moralizatorem, który narzuca, zamiast proponować, osądza i potępia z tym większą łatwością, że sam jest niezdolny przechodzić do czynów, wypełniać w swoim życiu wymarzonego ideału, albo nieskończenie pozostanę w zawieszeniu, nieustannie odkładając chwilę decyzji na później, a w sytuacji skrajnej stanę się niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Skoro istnieje taki dystans między jasną doskonałością, do jakiej w swoim mniemaniu dążę, a światłocieniem sytuacji, w jakich stawia mnie życie, dlaczego i jak o czymkolwiek decydować? Jakakolwiek decyzja byłaby zdradą ideału. Ukrywając niekiedy brak zdecydowania za pozami mędrca, który niczego nie chce przyspieszać, czekam... Jednakże podczas tego oczekiwania życie upływa, a ja nie podejmuję odpowiedzialności, którą życie przecież wciąż mi powierza.

Być może dzięki takiemu nieposzanowaniu ograniczeń chce­my ocalić wiarę, absolut wiary? Powtórzmy: jesteśmy ochrzczeni w zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, lecz także w Jego śmierci. Sam Jezus w swoim dziele zbawienia nie zgodził się obejść śmierci. Każdy uczeń, który zamierza być Mu wierny i wypełniać Jego nauczanie, jest więc zmuszony uznać swoje własne ograniczenia i tym samym umrzeć dla doskonałości "chemicznie czystych" decyzji. Być może, paradoksalnie, to trudne wymaganie prawdy musi być szanowane, jeśli nie chcemy, by wieloraka, codzienna śmierć zabiła w nas życie.


Oprzeć się pokusie drogi na skróty

Niektórzy uznają, że jestem pretensjonalny, ale nie mogę się powstrzymać od stwierdzenia, że wiele naszych duchowości zwanych chrześcijańskimi nie uczy dobrego przeżywania codziennej śmierci. Jeśli tak się mogę wyrazić, duchowości te zbyt często "grzęzną w bylejakości".

Coraz rzadziej na szczęście słychać pouczenia o charakterze woluntarystycznym i dolorystycznym, które odcisnęły tak głębokie piętno na naszej mentalności: "Cierpienie nie jest niczym złym, trzeba sobie zasłużyć na niebo...". Dzisiaj więcej ludzi popada w ton pocieszenia: "Przechodzisz trudne chwile. Ale nie przejmuj się, na końcu tunelu czeka światło". Jeszcze częściej usiłują rozbudzić nadzieję, nakłaniając do optymizmu: ponieważ wierzymy, iż życie zawsze może odnieść zwycięstwo nad śmiercią, daje się do zrozumienia, że "prawdziwy" chrześcijanin spontanicznie i nieustannie powinien być pełen zachwytu, przepełniony radością, wciąż zachwycony śpiewem ptaszków czy uśmiechem dziecka. A przecież chrześcijańska nadzieja nie jest zależna od odpowiedniego poziomu hormonów! Czy od psychologicznego nastroju! Niewiele ma wspólnego z łatwymi i zwycięskimi przypływami optymizmu. Jakże często jest uboga i krucha. Czyż najczęściej nie jest wezwana do tego, by przerodzić się w cierpliwe, trudne i uparte trwanie?

Kusi nas droga na skróty. A zwłaszcza, jak sugerowałem, skrót, który pozwoliłby już teraz bezpośrednio osiągnąć "pełne" życie, bez konieczności przechodzenia przez śmierć, bez przeżywania śmierci.
Mamy szaloną wyobraźnię, kiedy wymyślamy sposoby, aby unikać stawania twarzą w twarz z codzienną śmiercią, unikać zmagania, co do którego nigdy nie wiadomo, czy wyjdziemy z niego zwycięsko.

Kiedy na przykład odwiedza nas śmierć, zawsze można żywić nadzieję na cud. Ale z chrześcijańskiego punktu widzenia, zawieszanie swojego życia na oczekiwanym cudzie wydaje się czymś głęboko niezdrowym. Wmawiać sobie albo innym, że cud jest "normalnym" stanem życia chrześcijańskiego.
Mówiąc bardziej ogólnie, widzimy, jak pojawia się dzisiaj całe mnóstwo przemówień i praktyk, które gwarantują życie, samo życie, utrzymując, że w sposób magiczny przepędzają śmierć. Zawsze jestem zaskoczony, gdy stwierdzam, że tak wiele osób aż tak bardzo idzie na skróty, wręcz czynią się ich apostołami, a nadal uważają się za chrześcijan.

Pokrótce zobrazuję te skróty. Bez intencji wyśmiewania ich, gdyż mimo pozornie banalnego charakteru, prawdopodobnie ujawniają one cierpienie zbyt ciężkie do uniesienia, strach przed śmiercią, którą trzeba przeżyć, być może lęk. Na przykład, panuje teraz moda na anioły. Właśnie natrafiłem na książkę, która pokazuje, jak wchodzić z nimi w bezpośredni kontakt i zapewniać sobie ich opiekę. Nawet jeśli uznajemy istnienie aniołów i długą tradycję, która przypisuje im rolę opiekunów, to można się zastanawiać nad naszą rzekomą możliwością kontrolowania ich ingerencji i przymuszania ich niejako do działania, aby uwalniały nas od właśnie przeżywanej czy nadchodzącej śmierci. Powodowany uczuciem, w które nie wątpię, pewien mój znajomy zbudował "piramidę duchową" (piramidy też są w modzie), która osłania moje mieszkanie i ma mnie ochronić przed wszelką złą siłą, a zwłaszcza przed chorobą. Ktoś mnie ostrzegł przed czarną obrączką, którą noszę na palcu: czarny kolor jakoby osłabia przeciwciała i podkopuje nasze zdrowie. Sam fakt zdjęcia obrączki miałby mi zagwarantować lepsze zdrowie. Ktoś inny gwarantuje mi natomiast zbawienne skutki, jeśli będę pocierał tę czarną obrączkę, wypowiadając życzenie uzdrowienia...

Skoro te skróty niezmiernie łatwo rozpowszechniają się w środowisku o chrześcijańskiej przecież tradycji, zadaję sobie pytania o duchowości, które odziedziczyliśmy i które proponujemy dzisiaj naszemu światu. Czy naprawdę traktują one poważnie tę codzienną śmierć, której nie pozwoli uniknąć żaden skrót, a z którą jesteśmy zmuszeni walczyć? W śmierci istnieje brutalność, nieodwołalność, zerwanie, które serce i rozum uznają za niemożliwe do przyjęcia. Ze swej strony nie widzę, w czym wiara chrześcijańska miałaby obiecywać i umożliwiać niejako w magiczny sposób uniknięcie cierpienia i rozdarcia powodowanych przez śmierć przeżywaną w codzienności.


Zobacz także
Michał Gryczyński

Co stało się z Krzyżem, na którym umarł Zbawiciel? – to pytanie musiało nurtować pierwsze pokolenia chrześcijan. Dzień odnalezienia przez cesarzową św. Helenę tej bezcennej relikwii Męki Pańskiej upamiętnia wrześniowe Święto Podwyższenia Krzyża. To najważniejszy, a zarazem zupełnie powszedni symbol naszej chrześcijańskiej tożsamości, bo chrześcijaństwo jest religią krzyża. Święto Podwyższenie Krzyża jest okazją do zadumy nad fenomenem krzyża w Kościele, jego miejscem w naszych sercach.

 
Michał Gryczyński
Poznanie Boga będzie o tyle twórcze i owocne, o ile prowadzić będzie do wiary, która jest odpowiedzią człowieka na miłość Boga. W tym właśnie znaczeniu wiara może być rozumiana jako poznanie "przez uczucie" – poznanie przez miłość. Konsekwencją pełnego i prawdziwego poznania Boga jest (musi być) wiara rozumiana jako odpowiedź człowieka na miłość Boga.  
 
dr Piotr Kwiatek OFMCap
Czy się tego pragnie, czy nie, konflikty są głęboko zakorzenione w doświadczeniu każdego człowieka. Przychodzą one na świat razem z nami. Pojawiają się nie tylko w środowisku pracy, w szkole, w polityce czy biznesie, spotkamy je także w zaciszu własnego domu. Spory wiodą ze sobą zarówno ludzie wykształceni, jak i prości, chodzący do kościoła i ci, których tam się nie spotka. Zatem sztuką życia jest niekoniecznie omijanie lub eliminowanie sporów, ale raczej opanowanie umiejętności konstruktywnego ich przeżywania.  
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS