Jak to?
Wydaje mi się, że nie ma czegoś takiego jak sytuacja graniczna w ogóle, są tylko czyjeś sytuacje graniczne. Aby jakaś sytuacja została zdefiniowana jako graniczna, musi być tak rozumiana przez jednostkę, która ją przeżywa. Tylko wtedy uruchomi się mechanizm konsekwencji przeorientowujący całe jej życie. Od tego, w jaki sposób ktoś z zewnątrz definiuje jakąś sytuację, dla współczesnego człowieka ważniejsze jest to, jak on sam ją sobie przedstawia, i jak będzie ją sobie przedstawiał później, kiedy będzie do niej wracał myślami. Mamy do dyspozycji wiele psychologicznych instrumentów i mechanizmów, które pomagają nam zignorować owo napięcie swojego systemu wartości. Zawsze może sobie wytłumaczyć: „To nie było takie ważne", „Źle się czułem", „Miałem złe dzieciństwo", „Byłem nieprzygotowany".
Pewną rolę w ocenie sytuacji jako granicznej może odgrywać jedynie opinia grupy ludzi, którzy są dla nas ważni ze względów intelektualnych lub duchowych. Nawet jeśli sami decydujemy o tym, co jest dla nas sytuacją graniczną, robimy to zawsze jako przedstawiciele pewnej kultury. Musimy mieć jakieś wzorce, wybieramy więc pozytywną i negatywną grupę odniesienia. Kiedy mówimy: „postąpiłem słusznie", to za tym stwierdzeniem stoi naprawdę chór ludzi, z których zdaniem się liczymy - autorzy ważnych dla nas książek, przyjaciele, bliscy, ci wszyscy, którzy mają podobną hierarchię wartości… Nasza ocena sytuacji może też być zgodna- ale nie musi -z pewnymi systemami filozoficznymi, religijnymi, psychologicznymi. To my wybieramy, z czym chcemy się liczyć, a co odrzucamy.
Skoro wystarczyłoby nie uznać problemu, aby uniknąć przewrócenia swojego życia do góry nogami, to dlaczego mimo to nadal cierpimy, zamiast masowo odrzucić wszelkie sytuacje graniczne?
Bo wynosimy z nich ogromne korzyści. Będąc w takiej sytuacji, możemy bardzo dużo stracić - nie tylko w sensie „mieć", ale i „być". Z drugiej strony możemy wiele zyskać.
Na przykład co?
Każda z nich jest dla nas idealnym narzędziem samopoznania.
To chyba lepiej zacząć medytować albo zrobić sobie psychotest.
One nigdy nie dostarczą nam takiej wiedzy o sobie, jak sytuacja graniczna. Wspomniany wcześniej Jaspers - który był nie tylko filozofem, ale także psychoterapeutą - miał bardzo ciekawą i przekonującą koncepcję na ten temat. Uważał, że człowiek nie jest w stanie poznać samego siebie wyłącznie przez rozmyślanie o sobie, analizowanie wspomnień czy relacji z ludźmi, ponieważ samopoznanie, podobnie jak szczęście, jest wartością „mimochodną", dodaną. Nie staję się szczęśliwy sam z siebie, ale dlatego, że mam dobrą pracę, dobry związek, przyjaciół, że jestem w dobrych relacjach z naturą itp. Żyję w określony sposób, podejmuję różne działania i dzięki temu, niejako przy okazji, zyskuję też szczęście. Bardzo podobnie jest z samopoznaniem. Wszystkie odpowiedzi, jakich sobie sami udzielamy na pytania w rodzaju: jakim jesteś ojcem? jak sobie wyobrażasz miłość? co byś zrobił, gdybyś znalazł milion dolarów? jak oceniasz się jako pracownik? - nie mają tak naprawdę wielkiego znaczenia. Wartościowej wiedzy o sobie dostarczy nam tylko udział w realnych wydarzeniach. Najlepiej poznaję samego siebie przez pracę, przyjaźnie, miłość, zadania, które wykonuję. Według Ja-spersa, każdy, nawet najdrobniejszy czyn, jest wyraźnym krokiem na drodze samopoznania. W tym kontekście nie można przecenić wiedzy, jaką człowiek zyskuje o sobie, gdy jest postawiony w sytuacji granicznej.
W takim razie najlepiej byłoby stale wystawiać się na różne ekstremalne doświadczenia…
Po pierwsze, sytuacji granicznej nie można wywołać, musi się ona dokonać w wyniku splotu okoliczności. Jeśli, niejako z definicji, unieważnia ona całą wiedzę, jaką mamy o sobie czy świecie, to wyklucza to jakiekolwiek przygotowanie z naszej strony. Jak mówił Szestow, to tragedia spotyka człowieka, a nie na odwrót. Po drugie, ekstremalne doświadczenia nie muszą wcale być sytuacjami granicznymi. Pamiętam, jak kiedyś razem z żoną i synem płynęliśmy łódką po Biebrzy dwadzieścia kilka kilometrów. Bałem się potwornie. Bo kanu jest na dwie osoby. I wtedy jest w porządku. Gdy jednak do kanu wejdą trzy osoby z bagażami, to wystaje ono z wody zaledwie na kilka centymetrów, prąd bywa silny, wiosłowanie kolebie łodzią. Jeśli ktoś ma odrobinę wyobraźni, to szybko sobie uprzytomni, że taka sytuacja jest dość niebezpieczna. Gdybyśmy się wtedy wywrócili, pewnie byłoby po nas - telefon zatopiony, rzeka głęboka, bagna po horyzont i zimno, bo był kwiecień. Płynąc, myślałem: „O Jezu, naprawdę jest strasznie". Dopłynęliśmy szczęśliwie. Jakiś czas potem dotarło do tego miejsca trzech facetów, Ślązaków, którzy wyglądali na silniejszych. Zrobili ten sam błąd - weszli w trójkę do łodzi. Jeden z nich powiedział: „Ja się tak trzymoł ta łodzia, że mi ręce zbielały! Nigdy więcej nie wejdę do takiej łodzia, ja myślał, że tam umrę ze strachu! Ja się modlił przez cały czas...". Mimo całej dramaturgii nie nazwałbym jednak tej wyprawy sytuacją graniczną, bo cały czas wiedziałem, co robić. Podzieliliśmy między siebie zadania, nie wiedzieliśmy tylko, czy wystarczy nam siły i szczęścia.
Czy sytuacje graniczne zawsze muszą być negatywne? Nie można dotrzeć do granicy wiedzy o sobie bez nieszczęścia?
Wcale nie muszą być negatywne. Można sobie wyobrazić sytuację pozytywną, która sprawia, że wszystkie nasze władze umysłowe, moralne, i duchowe znajdą się na granicy. Tak zwane „dobre wydarzenia" też mogą stawiać nas w sytuacji nie do rozwiązania. Spójrzmy na opowieść o Zwiastowaniu: Archanioł Gabriel mówi młodej żydowskiej dziewczynie: „Urodzisz dziecko, które będzie synem Bożym". Czy można sobie wyobrazić coś lepszego? Zostałaś wybrana, nie będzie drugiej takiej, jak Ty - błogosławiona jesteś między niewiastami (Łk 1,28). Można byłoby powiedzieć, że to wręcz wymarzona sytuacja, a jednak graniczna. Najważniejsze w graniczności jest to, że sytuacja, w której się znalazłeś, przerasta cię całkowicie.
W podobnym położeniu jest Frodo Baggins, bohater „Władcy Pierścieni" Tolkiena, który zostaje ku swojemu zaskoczeniu wybrany na wybawcę świata. Można byłoby powiedzieć: „Wspaniała propozycja! Wszyscy ci ufają, bo wiedzą, że tylko ty temu podołasz", a jednak, jak wiemy, sytuacja, w której się znalazł, jest nie do pozazdroszczenia.
To, że człowiek doświadcza słabości i może być najzwyczajniej bezsilny, jest oczywiste. Ale czy mamy prawo mówić o słabości Boga? Po ten wątek teologii chętnie sięga dzisiaj myśl ponowoczesna. Włoch Gianni Vattimo, uchodzący za klasycznego postmodernistę, przewrotnie interpretuje „Hymn o kenozie” z Listu św. Pawła do Filipian (2,6-11), widząc w nim przede wszystkim pochwałę własnej wizji filozoficznej, akcentującej słabość i upadek mocnej metafizyki, a nie wyznanie wiary w uniżonego i wywyższonego Chrystusa.